Przez praktycznie całą jego karierę – polityczną, ale też tę wcześniejszą, dziennikarską – wydawało się, że jest niezatapialny. Naczelny trefniś Wielkiej Brytanii robił żart za żartem, łamał zasady pisanie i niepisane, na Wyspach tak samo przecież ważne, i ciągle utrzymywał się na szczycie. Nie zaszkodziły mu koloryzowane albo całkiem zmyślone historie, które opisywał jako brukselski korespondent „The Observer”, ani kontrowersje wokół jego członkostwa w Klubie Bullingdona, stowarzyszeniu bogatych i uprzywilejowanych studentów Uniwersytetu Oksfordzkiego, którzy lubili się bawić w sposób niemoralny, a nawet obsceniczny. Nie osłabiło jego popularności zaangażowanie w kampanię brexitową, mimo że ta opierała się na dezinformacji i fałszywych prognozach ekonomicznych. Poradził sobie jako szef dyplomacji, choć jest raczej obcesowy i bezceremonialny, protokół woli ignorować. Utrzymał się na stanowisku szefa rządu nawet pomimo klęski początku pandemii, gdy wbrew globalnemu trendowi upierał się, że kraju nie zamknie, bo lepiej, żeby Brytyjczycy koronawirusa masowo przechorowali, niż żeby próbowali go uniknąć.
Boris Johnson jednak nie z teflonu?
Zdarzało się, że premierzy na Wyspach wylatywali z roboty za znacznie mniejsze przewinienia. Tymczasem Johnson nie tylko utrzymywał się na powierzchni, ale zaliczał też spektakularne sukcesy, jak wybory z 2019 r. zakończone wydarciem laburzystom kilku bastionów. Lider konserwatystów naprawdę pozwalał uwierzyć, że jest politykiem z teflonu – nic nie przyklejało się do niego na tyle długo, by trwale mu zaszkodzić.