Knajpy pełne. Na bazarkach i w sklepach kolejki. Może na ulicach więcej wojska, ale to przecież nic nowego. Ukraina przywykła, nauczyła się żyć w cieniu inwazji.
W linii prostej do granicy z Rosją Anastazja Morozowa ma z 60 km. Jej rodzinny dom w Sumach stoi opodal niewielkiego lotniska. Więc kiedy Rosja zaczęła koncentrować wojska… – Cóż, oczywiste skojarzenie, w Doniecku też kiedyś było lotnisko – mówi Anastazja.
Gdy na Donbasie zaczęła się wspierana przez Kreml rebelia separatystów, właśnie tam toczyły się najostrzejsze walki. Mieszkańcy nagle znaleźli się na linii frontu. Ze zdziwieniem odnajdywali w ogródkach niewybuchłe granaty moździerzowe. Albo zapraszali nielicznych reporterów do swojego bloku z wielkiej płyty, żeby pokazać rozbitą meblościankę i opowiedzieć niesamowitą historię: „Spaliśmy spokojnie, a tu pocisk nagle wpadł przez ścianę do dużego pokoju. Stąd ta dziura i poniszczone umeblowanie. Wyobraża pan sobie?”.
Tak było na początku, bo potem ostrzał artyleryjski, użycie ciężkiego sprzętu zmieniło lotnisko w zgliszcza, a okolicę w pustynię. Dlatego Anastazja Morozowa (studentka), jej siostra (uczennica ósmej klasy), mama (księgowa) i ojciec (właściciel firmy), siedząc przy stole, zastanawiają się, czy historia z Doniecka nie powtórzy się u nich w Sumach.
– Chyba jesteśmy psychicznie przygotowani, że coś takiego może nastąpić, że będziemy musieli wszystko zostawić i wyjechać – opowiada Anastazja. Czy szukają już jakiegoś miejsca? Domu, mieszkania do kupienia albo do wynajęcia? – Na razie tylko o tym rozmawiamy. Przecież z myślą „Wejdą czy nie wejdą” żyjemy od lat. W jakimś sensie się przyzwyczailiśmy, jeśli do czegoś takiego można się przyzwyczaić.