Od teraz na forum Narodów Zjednoczonych, a co za tym idzie, we wszystkich oficjalnych instancjach, Turcja identyfikowana będzie jako „Türkiye”. Kampanię rebrandingową w tej sprawie prezydent Recep Tayyip Erdoğan prowadzi już od kilkunastu miesięcy, ale dopiero teraz przyniosła ona efekt. Formalnie motywowana jest odwołaniem do tradycji – kraj używał już tej nazwy po uzyskaniu niepodległości w 1923 r. To zresztą nic innego jak oryginalny jej zapis w języku tureckim. Erdoğan internacjonalizuje więc to, co wewnętrznie jest w powszechnym użyciu. W ten sposób chce też nawiązać do dziedzictwa przedwojennej republiki – a więc państwa szybko modernizującego się, odgrywającego coraz większą rolę w regionie, ale też nastawionego na tworzenie silnej tożsamości narodowej.
Bo kojarzyło się z indykiem
Jest też jednak praktyczne uzasadnienie tego ruchu. Turcję po angielsku dotychczas nazywano „Turkey”, co jest również słowem oznaczającym dużego ptaka pochodzącego z kontynentu północnoamerykańskiego. Samego Erdoğana miało podobno denerwować, że po wpisaniu tego hasła w Google otrzymywało się bardzo mieszany zestaw wyników, od zdjęć i tekstów o samych indykach, poprzez historie o brytyjskich kolonizatorach Ameryki i święcie dziękczynienia, przez właśnie Turcję. Prezydent postanowił więc swój kraj z tej mieszanki wyróżnić. Po pierwsze, ze względów prestiżowych. Jak wyjaśniała stacja TRT World, anglojęzyczny kanał państwowego nadawcy, tożsamość Turków jest na tyle unikatowa, że zasługuje na coś więcej niż mylenie jej z drobiem.
Po drugie – chodzi też zwyczajnie o marketing. Turcja od lat promuje się już jako