Od teraz na forum Narodów Zjednoczonych, a co za tym idzie, we wszystkich oficjalnych instancjach, Turcja identyfikowana będzie jako „Türkiye”. Kampanię rebrandingową w tej sprawie prezydent Recep Tayyip Erdoğan prowadzi już od kilkunastu miesięcy, ale dopiero teraz przyniosła ona efekt. Formalnie motywowana jest odwołaniem do tradycji – kraj używał już tej nazwy po uzyskaniu niepodległości w 1923 r. To zresztą nic innego jak oryginalny jej zapis w języku tureckim. Erdoğan internacjonalizuje więc to, co wewnętrznie jest w powszechnym użyciu. W ten sposób chce też nawiązać do dziedzictwa przedwojennej republiki – a więc państwa szybko modernizującego się, odgrywającego coraz większą rolę w regionie, ale też nastawionego na tworzenie silnej tożsamości narodowej.
Bo kojarzyło się z indykiem
Jest też jednak praktyczne uzasadnienie tego ruchu. Turcję po angielsku dotychczas nazywano „Turkey”, co jest również słowem oznaczającym dużego ptaka pochodzącego z kontynentu północnoamerykańskiego. Samego Erdoğana miało podobno denerwować, że po wpisaniu tego hasła w Google otrzymywało się bardzo mieszany zestaw wyników, od zdjęć i tekstów o samych indykach, poprzez historie o brytyjskich kolonizatorach Ameryki i święcie dziękczynienia, przez właśnie Turcję. Prezydent postanowił więc swój kraj z tej mieszanki wyróżnić. Po pierwsze, ze względów prestiżowych. Jak wyjaśniała stacja TRT World, anglojęzyczny kanał państwowego nadawcy, tożsamość Turków jest na tyle unikatowa, że zasługuje na coś więcej niż mylenie jej z drobiem.
Po drugie – chodzi też zwyczajnie o marketing. Turcja od lat promuje się już jako Türkiye w sektorze turystycznym, właśnie po to, żeby łatwiej zapaść w pamięć potencjalnym odwiedzającym. Od grudnia 2021 r. oficjalnie wprowadzony do handlu zagranicznego został zwrot „Made in Türkiye”, nowej starej nazwy używać zaczęli też ministrowie i dyplomaci.
Teraz zmiana dopełniła się na poziomie międzynarodowym. Stephane Dujarric, rzecznik prasowy sekretarza generalnego ONZ Antonio Guterresa, poinformował o przyjęciu listu z prośbą o wprowadzenie nowej terminologii od szefa tureckiego MSZ Mevlüta Çavuşoğlu. Od razu wyjaśnił, że zmiana wchodzi w życie wraz z przyjęciem dokumentu, a więc natychmiast. I wyjaśnił, że sama sprawa absolutnie go nie zdziwiła, bo do biura sekretarza generalnego podobne prośby wpływają, jak sam powiedział, „całkiem regularnie”. Rzut oka na poprzednie zmiany nazw w języku angielskim pokazuje jednak, że nawet szybkie i sprawne załatwienie kwestii formalnych oraz spore nakłady na marketing nie gwarantują w tej kwestii sukcesu.
Czytaj też: Inwestycje w znak towarowy nieistniejącego państwa kwitną
Bo nazwa była za długa
Najgłośniejszym tego typu ruchem w ostatnich latach była Czechia, czyli nowe anglojęzyczne wcielenie Republiki Czeskiej. Rząd w Pradze przez lata znajdował się w kleszczach dwóch problemów związanych ze swoim angielskim tłumaczeniem. Po pierwsze, „Czech Republic” było długie, wręcz niepotrzebnie długie. Ciężko było wpisać pełną nazwę na identyfikatorach handlowych, etykietach, koszulkach sportowców. Z drugiej strony, kraj bywał też odruchowo nazywany Czechosłowacją, po swoim komunistycznym poprzedniku. W 2016 r. Praga postanowiła to uprościć, zmieniając angielską wersję językową właśnie na Czechię. Problem w tym, że – jak mówią eksperci – był to rebranding w wersji „soft”, a więc jedynie rekomendowany, niewprowadzony literą prawa. Już w pierwszych dniach życia nowej nazwy ówczesna rzeczniczka czeskiej dyplomacji Michaela Lagronova wydała komunikat zgoła sprzeczny z wysiłkami własnego rządu. Poinformowała bowiem, że samo czeskie MSZ nie będzie nikogo zmuszać do używania nowej nazwy, w pełni akceptując poprzednią.
Efekt był umiarkowanie skuteczny, bo Czechia się mimo wszystko nie przyjęła. Nawet w samych Czechach, gdzie instytucje publiczne, np. te związane z transportem i obsługą autostrad, wciąż na swoich anglojęzycznych stronach internetowych używają starego „Czech Republic”. Zagranicą była to już klapa totalna, od sportu przez marketing i handel. Przyczyn tego fiaska upatrywać należy prawdopodobnie w braku historycznego czy symbolicznego ukorzenienia nowej nazwy. Przy rebrandingu rozważano między innymi wariant z Bohemią jako nazwą całego kraju, ale to było nie do przełknięcia dla mieszkańców Moraw. Czechia natomiast została tworem sztucznym, bo po prostu nikomu z niczym się nie kojarzyła.
Czytaj także: Na świecie wciąż powstają nowe lądy
Bo nazwy były dwie
Podobnie uprościć swoją markę w świecie anglojęzycznym w 2019 r. postanowili też Holendrzy. Trzy lata temu porzucili popularną zwłaszcza za oceanem nazwę „Holland” na rzecz starszej, zeuropeizowanej „The Netherlands”. W polskim dzięki tej zmianie Holendrzy stali się Niderlandczykami, ewentualnie – mieszkańcami Niderlandów. Tutaj kołem zamachowym była izba turystyki, która od lat udowadniała, że na dwojakiej nazwie traci wartość kraju jako marki i destynacji turystycznej. Co roku Niderlandy odwiedza ponad 40 mln przybyszów z zagranicy, ale nie zawsze po powrocie do domu odnoszą się w ten sam sposób do miejsca, które odwiedzili. Wpływa to, tłumaczą eksperci, na sprzedaż pamiątek, liczbę rezerwacji w hotelach czy rozpoznawalność lokalnych towarów na świecie.
Dodatkowo akurat w tym przypadku można było oprzeć się na historii. Istniejące obecnie Królestwo Niderlandów swoją ciągłość instytucjonalną datuje do pierwszej połowy XIX w., wcześniej kraj nazywany był Holandią. Przeskoczenie na Niderlandy było więc historycznie i legalistycznie bardziej spójne. Nawet jeśli zmiana okazała się autentycznie kosmetyczna: w wydarzeniach sportowych reprezentanci kraju oznaczani są skrótem NED zamiast dotychczasowego HOL.
Czytaj też: Dlaczego Indie to najcenniejsza kolonia Wielkiej Brytanii?
Bo wszystkim się mylą
Krajów, które w przeszłości nosiły inne nazwy, jest oczywiście mnóstwo. Zmiany często wynikały z przetasowań politycznych i globalnych procesów, jak rozpady imperiów, dekolonizacja, udane przewroty którejś z ideologicznych frakcji. Tak więc Demokratyczna Republika Konga była kiedyś Zairem, Burkina Faso – Górną Woltą, a Zimbabwe – Rodezją. Są też państwa, które o rebrandingu myślą nadal, choć tu już wachlarz przyczyn jest szeroki i zróżnicowany. Gruzja rozważa zmianę, by odejść od nazwy nadanej przez sowieckiego okupanta, w dodatku po angielsku Georgia notorycznie myli się z jednym z południowych stanów USA.
Słowacja i Słowenia, czyli odpowiednio Slovakia i Slovenia, są mylone tak często, że ambasady tych państw w niektórych krajach muszą wręcz co dwa tygodnie umawiać się na wymianę źle zaadresowanej korespondencji. Z kolei Nowa Zelandia poważnie rozważa wprowadzenie do oficjalnego obiegu podwójnego nazewnictwa: obok postkolonialnej New Zealand dopuszczalna ma stać się maoryska Aotearoa. Jak widać, zmiana nazwy w dominującym na świecie języku angielskim nie jest zjawiskiem rzadkim. Jej skuteczne przeprowadzenie jednak – jak najbardziej.
Czytaj też: Dżakarta przenosi się na Borneo. Będzie katastrofa?