Donbas. Noc. Cicho. Front na chwilę zasnął. Jest ledwie kilka kilometrów stąd. Przybliża się codziennie, metodycznie. Raz sto, raz dwieście metrów.
Jeszcze kilka tygodni temu był tylko pomrukiem, nadciągającą z daleka letnią burzą. Potem pomruk zmienił się w kanonadę. Wiejskie drogi zaczęły rozjeżdżać wielkie ciągniki taszczące czołgi i haubice.
Ludzie wybiegali z domów, gdy przed płotami przedefilowała wyrzutnia rakietowa.
– Katiusza – mówili starsi.
– Grad – poprawiali młodzi.
W drugą stronę jechały ciężarówki z rannymi żołnierzami. Wieczorami. Trochę wstydliwie.
Potem zaczęły spadać pierwsze pociski. Rozwaliło kilka domów. Stało się jasne, że trzeba wyjeżdżać. Aż strach było zostawiać niezasiane pola. Niewydojone krowy. Cały dobytek. Ale większy strach zostawać z dzieciakami na pewną śmierć.
Widzieli przecież, jak ludzie biegli wprost przez pola z niedalekiej wsi, gdy nieoczekiwanie weszli do niej Rosjanie. Sąsiedzi lecieli w tym, co mieli na grzbietach, i jakimiś tobołkami, które zdołali unieść. Przerażeni wojną i dzikością „wyzwolicieli”. Zostawili wszystko. Łącznie z chorymi i starcami, którzy nie byli w stanie biec.
Tutejsi więc, póki czas, pakowali samochody aż po dach. Oddawali klucze sołtysowi. Błagali, żeby dopilnował domu. Karmił i poił zwierzęta. A gdy nie będzie miał już sił, żeby po prostu otworzył drzwi stajni, obory.
– Niech idą na pola. Może się uratują.
Ruszali na zachód. Sołtys trwał w pustoszejącej osadzie. Dowodził „armią” kilku staruszków, którzy twardo nie chcieli się ewakuować. Rozdzielał zadania.
Potem we wsi stanęła prawdziwa armia. Sołtys wydawał klucze do sąsiedzkich domów. – W końcu to nasi chłopcy.