Blednące obietnice
Atmosfera po szczycie NATO. Nie uśmiechali się jedynie Ukraińcy
Podczas madryckiego szczytu NATO (28–30 czerwca) niby zapaliło się zielone światło dla członkostwa Finlandii i Szwecji, ale kto wie, czy chwilowo ugodowa Turcja nie ponowi swych obiekcji przy ratyfikacji poszerzenia Sojuszu. Gdyby miało się okazać, że za przyjęcie Skandynawów zapłacą mieszkający u nich Kurdowie i np. zostaną wydani w ręce Recepa Tayyipa Erdoğana, to o żadnej radości nie będzie mowy.
Przełomem w nieco mniejszej skali jest zerwanie partnerstwa NATO z Rosją i wskazanie jej jako największego zagrożenia. Obrona przed Rosjanami ma być mocniejsza, skupiona na granicach państw NATO. W praktyce jednak najbardziej narażeni członkowie na wschodzie nie doczekali się dodatkowych sojuszniczych dywizji, brygad ani eskadr. Otrzymali tylko obietnicę, że w ciągu roku wdrożony będzie mieszany model obrony wysuniętej, z 300 tys. żołnierzy w gotowości, ale zdalnej – czyli że będą w gotowości w swoich krajach macierzystych. Aby taki stan osiągnąć, siły zbrojne państw Sojuszu i tak muszą przejść przyspieszoną transformację – najgłębszą od czasu cięć po zimnej wojnie. Rozmieszczone dziś na wschodniej flance międzynarodowe bataliony mają przecież urosnąć do rozmiaru brygad, a siły szybkiego reagowania powiększyć się z dziesiątek do setek tysięcy. W rok raczej nie da się tego zrobić, a będzie dobrze, jeśli uda się w pięć lat.
Poszczytowa atmosfera
Temat wydatków obronnych niemal nie zaistniał na szczycie, ale dane mówią same za siebie: tylko 9 z 30 państw NATO wydaje minimalne 2 proc. PKB na obronność, mimo że na spełnienie tego wymogu zostały dwa lata. A dziś te postulowane 2 proc. wydaje się za mało. Nawet jeśli cudem kraje NATO w przyszłym roku wystawią 300 tys. wojska w gotowości do obrony, to tylko radykalnie większe wydatki sprawią, że nie będzie to jednorazowa fotografia na pokaz.