Śmierć Ajmana al-Zawahiriego wstrząsnęła rządzonym przez talibów Afganistanem. Nowi władcy dopiero co okrzepli od sierpnia ub.r., kiedy po wycofaniu żołnierzy amerykańskich udało im zdobyć Kabul. Już nawet zaczynali zyskiwać opinię władzy, która likwiduje korupcję. Owszem, świat potępił talibów za usunięcie kobiet z życia publicznego, ale zakończenie wojny domowej poprawiło życie wielu Afgańczykom.
Śmierć ideologa i współzałożyciela Al-Kaidy, współautora zamachów z 11 września, zburzyła kruchą samodzielność nowej władzy. Pomimo zapewnień rzecznika rządu o radykalnym odcięciu się od terrorystów w samym centrum Kabulu, w prestiżowej dzielnicy, na balkonie co wieczór przesiadywał przyjaciel i najbliższy współpracownik Osamy bin Ladena. Przesiadywał, dopóki nie dostrzegli go Amerykanie i rozerwali wystrzelonym z drona pociskiem R9X, przypominającym mikser z sześcioma szablami. Specjalnie użyli takiej rakiety, by wybuchem głowicy nie zabić postronnych osób.
Według podpisanego z Amerykanami w 2020 r. porozumienia Afganistan nie może gościć i chronić zagranicznych terrorystów. Niewielu obserwatorów z zewnątrz wierzyło w te zapewnienia, ale rozsądek i kalkulacja podpowiadały, że talibowie muszą postępować rozważnie. Nie mogą na nowo ściągnąć zainteresowania Zachodu, jeśliby tylko ten poczuł się zagrożony odrodzeniem terroryzmu.
Dla Zawahiriego, który ostatnie 20 lat spędził na ukrywaniu się po wsiach i jaskiniach afgańskiego pogranicza, Kabul okazał się domem niespokojnej starości i nagłej śmierci. Po jego zabiciu wśród talibów zapanował chaos. Oskarżają Amerykanów o bezprawny atak, zaprzeczają, że przebywał on w Kabulu, albo zapewniają, że nie wiedzieli o jego pobycie. Zabicie ważnego gościa podważa ich autorytet oraz ujawnia, że są ruchem głęboko podzielonym – opiekunami terrorysty w Kabulu był klan Hakkanich ze wschodniego Afganistanu, skłócony z pochodzącymi z południa przywódcami ruchu.