Czy chińska policja prowadzi nielegalne posterunki za granicą? Safeguard Defenders, hiszpańska organizacja pozarządowa broniąca praw człowieka, opublikowała raport, z którego wynika, że takie komórki funkcjonują bądź funkcjonowały bez zgody państw, po terytorium których hasają funkcjonariusze ChRL. Dokument przedstawia bliżej przypadek ośmiomilionowego Fuzhou i jego biura bezpieczeństwa publicznego, które pochwaliło się już w styczniu, że uruchomiło trzydziestkę swoich placówek w 25 miastach, leżących w 21 krajach i na pięciu kontynentach.
Chińskie niby-komisariaty
Takie posterunki niespecjalnie kryły się ze swoją działalnością, prowadzoną wspólnie z lokalnymi organizacjami chińskich imigrantów. Oferowały – akurat legalnie pod szyldem komercyjnego pośrednika – np. pomoc w odnowieniu prawa jazdy. To spory praktyczny problem; w pandemii Chińczycy mieszkający za granicą albo nie mogli z powodów epidemicznych wrócić do ojczyzny, albo wiązało się to ze sporymi wyzwaniami, w tym wysokimi cenami lotów, niełatwymi warunkami przymusowej kwarantanny lub ryzykiem utknięcia w którymś z drastycznie przestrzeganych lockdownów. W silnie zbiurokratyzowanej ChRL kwestie dokumentów lepiej mieć w porządku, więc biuro zajmujące się załatwianiem spraw urzędowych jest sporym ułatwieniem. Sęk w tym, że pośrednictwo było przykrywką dla placówki policyjnej, działającej z reguły bez wiedzy miejscowych władz i kompletnie nielegalnie. Na dodatek personel zajmował się także kontrolowaniem chińskiej diaspory, w tym zmuszaniem rodaków do powrotu do kraju.
Raport zrobił spore wrażenie, bo generalnie umacnia się przeczucie, że Chiny w sposób zorganizowany starają się zabezpieczać swoje interesy w świecie. Wiemy już, że ich wielkie zagraniczne inwestycje – czy to państwowych firm, czy prywatnych – np. zakupy portów morskich (ostatnia wielka sprawa to kupno udziałów portu w Hamburgu), to element strategii obliczonej nie tylko na zyski, ale i budowę przyczółków. Pomocnych w dalszej ekspansji gospodarczej i wywieraniu nacisku politycznego. Dlatego z taką uwagą weryfikowany jest raport Safeguard Defenders. Większość posterunków z Fuzhou miało pracować na terenie Unii Europejskiej, a także w innych demokratycznych państwach prawa, takich jak Japonia. Jeden miał się zainstalować nawet w Nowym Jorku. Spore poruszenie raport wywołał w Holandii. Trwają próby ustalenia, gdzie tzw. komisariaty się znajdowały – np. w kanadyjskim Toronto był to m.in. sklep spożywczy.
Czytaj też: Chiny mają sposób na słabych
Chińczycy, do domu!
Pół biedy, gdyby posterunki zajmowały się jedynie robotą papierkową. Gorzej, że miały brać udział w zorganizowanym prześladowaniu chińskich obywateli. Miały służyć m.in. jako miejsca przesłuchań, także zdalnych, łączyły się też z funkcjonariuszami wymiaru sprawiedliwości w Państwie Środka. Zakładanie tych placówek miało się wiązać przede wszystkim z poszukiwaniem i ściąganiem osób podejrzewanych o przestępstwa cybernetyczne – w ChRL wyłudzenia w sieci są plagą. Niedawno wiceminister bezpieczeństwa publicznego ogłosił, że między kwietniem 2021 r. i lipcem bieżącego roku udało się „zachęcić” 230 tys. osób, by stanęły przed obliczem ludowego wymiaru sprawiedliwości, który w ich sprawie toczy postępowania o łamanie prawa przez internet.
Wiceminister twierdził, że tak liczne przyjazdy były efektem miękkiej perswazji i działań edukacyjnych. Raport stwierdza, że powroty miały niewiele wspólnego z dobrowolnością, a były rezultatem szerokiego wachlarza szykan. Zastraszano wytypowanego delikwenta za granicą, docierano do niego osobiście, zamęczano telefonami lub przysyłano wiadomości z groźbami. Wpływano też na bliskich pozostających w ojczyźnie, by zachęcali do powrotu. Ich też nękano lub przetrzymywano bez wyroku sądu, straszono odcięciem prądu i wody w mieszkaniach, co miało dać motywację do wywiązania się z narzuconego zadania.
Działania miały oficjalne podstawy. Na przykład władze prowincji Fujian jesienią 2018 r. wydały instrukcję, by osoby jedynie podejrzane o popełnianie oszustw internetowych i ukrywające się na obczyźnie objęły następujące sankcje: zniszczenie nieruchomości zbudowanej za pieniądze z przestępstwa, przepadek samych funduszy, zakaz nauki w publicznych szkołach dla dzieci podejrzanych, zatrzymanie paszportów, wstrzymanie ubezpieczenia medycznego, zakaz jazdy pociągami dużych prędkości i latania samolotami. Wszystko to jeszcze przed wydaniem wyroku przez sąd.
Czytaj też: Orwell w chińskim wydaniu
Polowanie na lisa
W przypadku udanej perswazji obywatel wraca samodzielnie, nie trzeba uruchamiać postępowania ekstradycyjnego, wypełniać góry papierów. Nie ma też śladu w statystykach, więc trudno wychwycić skalę zjawiska bijącego w suwerenność państwa, gdzie dany Chińczyk mieszka. Chodziło nie tylko o oszustów internetowych, ale i pościgi za ukrywającymi się urzędnikami, członkami partii, dysydentami tropionymi w ramach akcji nazywanej „polowaniem na lisa”. Tu wykorzystywane są także oficjalne kanały, w tym Interpol.
Do tego stworzono listę dziewięciu państw, na terenie których chińscy obywatele nie mogą przebywać bez jakiegoś dobrego – czyli akceptowanego przez władze ChRL – powodu. Oprócz Turcji i Zjednoczonych Emiratów Arabskich reszta leży w Azji Południowo-Wschodniej – to Mjanma, Tajlandia, Kambodża, Laos, Malezja, Filipiny i Indonezja. Państwa bardzo ludne, w kilku przypadkach z bardzo dużą chińską diasporą mieszkającą tam od pokoleń, faktycznie będące zapleczem dla grup przestępczych działających w sieci, ale też miejscem, gdzie zwykli ludzie próbują ułożyć sobie życie.
Podkast: Chiny jak smok budzą się ze snu
Studenci ideami przesiąknięci
Rewelacje Safeguard Defenders mogą zaskakiwać, ale nie dziwią. Od dawna było wiadomo, że np. personel dyplomatyczny, konsularny oraz liczne Instytuty Konfucjusza, oficjalnie promujące chińską kulturę, angażują się w pilnowanie m.in. chińskich studentów za granicą. Pracownicy tych instytucji pojawiali się na otwartych spotkaniach poświęconych Chinom, włączali w dyskusje ekspertów, zadawali pytania i w sporach bronili stanowisk zbieżnych z linią partii komunistycznej. Zajmowali się tym także sami studenci, zresztą wzajemnie się obserwujący.
Miało to zdyscyplinować młodych Chińczyków, którzy w warunkach wolnomyślicielstwa mogliby przesiąknąć wartościami i treściami niekoniecznie pasującymi do ich ojczyzny, i sprawiać problemy, gdyby po powrocie opowiadali o swoich doświadczeniach, wygłaszali kłopotliwe komentarze albo domagali się zachodnich standardów (np. w przyszłej pracy). Naciska się na uniwersytety przyjmujące – za niemałe czesne – chińską młodzież, by nie wyrywały się z inicjatywami, które godziłyby w cześć ChRL. Z tego też powodu studenci, którzy za granicą protestują przeciw partii, znajdują swoje zdjęcia np. w mediach społecznościowych. I choć w Chinach są starannie cenzurowane, to tu fotografiom towarzyszą np. groźby śmierci. A policja naciska na rodziców zbuntowanych młodych obywateli, w tym tych, którzy udzielają się na zagranicznych portalach uspołecznionych, by wrócili do domu i odpowiedzieli za swoją działalność, nielegalną w Chinach, za to w pełni dozwoloną w miejscu, gdzie się protest odbywał.
Pozostaje pytanie, czego jeszcze nie wiadomo o chińskim aparacie represji wycelowanym w obywateli pozostających poza granicami ChRL. Safeguard Defenders podpowiadają, by szukać kolejnych posterunków, bo rząd w Pekinie zlecił podjęcie wysiłków nie jednemu Fuzhou, ale co najmniej dziesięciu prowincjom. Mimo że działalność takich komórek narusza suwerenność władz różnych krajów, a także międzynarodowe porozumienia o stosunkach dyplomatycznych, współpracy policyjnej lub sądowej.
Czytaj też: Czy to już? Populacja Chin spadnie po raz pierwszy od dekad