Bracia syjonistyczni
Izrael: krajobraz po wyborach. Mniej demokracji, więcej żydowskości
Na arenę izraelskiej polityki Itamar Ben-Gewir wkroczył brawurowo i wcześnie. W nagraniu wideo z 1995 r. widać narwanego, misiowatego chłopaka w okularach w stylu „denka słoików”, który wymachuje emblematem cadillaca. „Dopadliśmy jego auto, dopadniemy i jego samego!” – mówi do kamery 19-letni Itamar. Chodziło o premiera Icchaka Rabina, który podpisał w Oslo porozumienie z Palestyńczykami. To właśnie z jego limuzyny młodzi radykałowie, przeciwnicy pokoju, zerwali emblemat. Trzy tygodnie później przepowiednia się spełniła: premier został zastrzelony przez religijnego fanatyka.
Ben-Gewir nie znał zabójcy, ale mieli wspólnego idola: Barucha Goldsteina. Ten amerykański Żyd rok wcześniej dokonał masakry w grocie patriarchów w Hebronie, gdzie zabił 29 Palestyńczyków, a 125 ranił. Został zlinczowany, kiedy próbował załadować kolejny magazynek do karabinu. Ben-Gewir uważa Goldsteina za męczennika sprawy żydowskiej, dlatego powiesił jego zdjęcie w domu.
Z podobnymi epizodami w życiorysie – nawet abstrahując od wszystkiego, co było dalej – Ben-Gewir zostałby wykluczony z życia politycznego w wielu krajach świata. Ale nie we współczesnym Izraelu. Od trzech lat jest przywódcą partii Żydowska Siła, od półtora roku – deputowanym do Knesetu, a wkrótce może zostać ministrem w nowym rządzie Beniamina Netanjahu.
Żydowska Siła razem z dwiema innymi radykalnymi partyjkami stworzyła wspólną listę o nazwie Religijny Syjonizm. I w wyborach 1 listopada razem zdobyły 14 ze 120 miejsc w Knesecie. Tyle wystarczy, żeby razem z centroprawicowym Likudem (32 miejsca) i dwiema partiami religijnymi (18) sklecić większość parlamentarną. Na czele nowego rządu, najbardziej prawicowego w historii kraju, stanie formalnie oskarżony o korupcję, ale niezatapialny Netanjahu.