Na Manger, głównym placu w Betlejem, ani chwili spokoju, zwłaszcza tuż przed świętami. Przed drewnianą szopką przy ogromnej choince ciągle zatrzymują się pielgrzymi, a to grupa muzułmanów z Indii, a to Amerykanie, a to Włosi robią sobie zdjęcia z figurami Maryi, Józefa i Dzieciątka. To jazda obowiązkowa przed wejściem do znajdującej się dosłownie po drugiej stronie ulicy Bazyliki Narodzenia Pańskiego. Na placu sacrum miesza się z profanum – obok grup pielgrzymów stoiska z gotowaną kukurydzą, dmuchane balony ze światełkami w środku, taksówkarze szukający klientów.
Mohammed codziennie od piątej rano do pierwszej w nocy stoi przy swoim stoisku. Na palniku bulgocze gotowana na miejscu kawa z kardamonem, kubeczek aromatycznego napoju kosztuje tylko szekla – dziesięć razy mniej niż w pobliskiej kawiarni. Co chwila ktoś podchodzi, żeby kupić, zamienić dwa słowa, ale Mohammed ma wrażenie, że przez ostatnie dwa lata na placu był sam. – Zniknęli turyści, a nawet mieszkańcy. Stałem, stałem, po nic w zasadzie – opowiada. Pandemia zadała solidny cios miastu – ustały pielgrzymki, a co za tym idzie, dopływ pieniędzy. Zadusiło to wiele lokalnych biznesów, ludzie przetrwali chyba cudem. Przed oczami Mohammeda wraz z pielgrzymami przesuwa się cały świat, ale on mimo sześćdziesiątki na karku z Betlejem nigdy nie wyjechał. Za to codziennie patrzy na wejście do kościoła, w którym narodził się Jezus, i zastanawia się, o co tyle zachodu.
Dziś Jezus by się tu nie urodził
Bo skąd w ogóle wiadomo, że ta dziura w kamieniu otoczona promienną gwiazdą to miejsce narodzin Jezusa, a obok słynny żłóbek?