Czas podpalaczy
Brazylia po szturmie. Bolsonaro musiał wiedzieć. Ktoś za to przecież zapłacił
Przełamali marną policyjną blokadę, wdarli się do pałacu prezydenckiego, Kongresu i Sądu Najwyższego – i zaczęli demolować. Wzywali wojsko do zamachu stanu. Wrzeszczeli, że ukradziono im wybory, że komuniści, że złodzieje… I że oni są obrońcami wolności. Na oko ludzie z klasy ludowej i niższej średniej. Na ogół mężczyźni, ale kobiet też nie brakowało. Owinięci flagami Brazylii, poubierani w koszulki piłkarskiej reprezentacji. Przekaz jasny: Brazylia to my; patrioci to my.
Wykorzystali spokój niedzieli i nieobecność prezydenta Luli da Silvy, który ledwie tydzień temu objął urząd, a w weekend pojechał wesprzeć mieszkańców miasteczek w stanie São Paulo, którym ulewy ostatnich dni zniszczyły domostwa.
Tysiące agresorów nie chcą pogodzić się z tym, że ich idol Jair Bolsonaro, faszyzujący populista, przegrał w październiku wybory prezydenckie i oddał władzę „komuniście” Luli. Oddał – ale nie przekazał. Po przegranej, ledwie dwoma punktami procentowymi, załamany Bolsonaro milczał przez kilka dni; ostatnie dwa miesiące swoich rządów nie robił nic, a przed inauguracją prezydentury następcy wyjechał do USA, by nie brać udziału w przekazaniu władzy. Czy istotnie nie był zamieszany w niedzielne wydarzenia, które potępił cały demokratyczny świat?
Lula, który natychmiast zaordynował przywrócenie porządku w stolicy, oskarżył Bolsonara o inspirowanie ataku na demokrację. Zatrzymano ok. 300 agresorów. Na odpowiedź czeka pytanie, dlaczego zaspały wszystkie służby. Wiadomo było, że coś się wydarzy. Po przegranej bolsonaryści oblegali koszary wojskowe w São Paulo, Rio i stolicy, żądając, by wojsko nie dopuściło do przejęcia władzy przez Lulę. Po niedzielnym ataku schronili się w koczowisku przed koszarami w Brasilii – ok.