Stragan z miłością
Indie: długi marsz Rahula Gandhiego. Ale czy na mecie będzie sukces?
To przypominało pojedynek Dawida z Goliatem. 52-letni Rahul Gandhi, dziedzic przygasłej, a niegdyś najpotężniejszej dynastii politycznej, rzucił wyzwanie rządzącemu Indiami od dziewięciu lat Narendrze Modiemu, autorytarnemu przywódcy skrajnej prawicy. Wyruszył na pieszą wędrówkę przez cały kraj. Nazwał ją Bharat Jodo Yatra – Marszem Zjednoczenia Indii. Szedł, by ożywić ideę Indii świeckich i liberalnych. Przeciwstawić się rosnącej polaryzacji i klimatowi wrogości. A także by ocucić przyświecające krajowi w XX w. ideały jedności w różnorodności. Tłamszone przez nacjonalistów, którzy chcą zmienić Indie w matecznik hinduskości i dążą do ideologicznego monolitu. „Przez politykę nienawiści straciłem w zamachu ojca. Nie pozwolę, by teraz zniszczyła ona kraj, który kocham. Na tym wielkim targowisku nienawiści rozstawiam stragan z miłością. Ona pokona nienawiść. Nadzieja wygra z lękiem. Razem zwyciężymy” – mówił w dniu rozpoczęcia marszu, wspominając śmierć swego ojca Rajiva, który zginął z rąk zamachowczyni związanej z Tamilskimi Tygrysami w 1991 r. Celem pielgrzymki Rahula przez środek subkontynentu była obrona fundamentów, na których jego przodkowie zbudowali wielokulturową republikę.
Rahul wyruszył 7 września z przylądka Komoryn na południowym krańcu kraju, wędrował aż do Śrinagaru położonego u stóp Himalajów. Pielgrzymka trwała 136 dni, liczyła 4080 km i prowadziła przez 12 stanów. Każdego dnia towarzyszyły mu setki piechurów – tłum ludzi różnych wyznań, mówiących wieloma językami, rozmaicie sytuowanych, młodych i starych. Indie w pełnej krasie. Wieczorami spotykał się z ludźmi na wiecach i dyskusjach. Rozmawiali o rosnących cenach, rekordowo wysokim bezrobociu, problemach rolników i zaostrzających się atakach na przedstawicieli mniejszości.