To jest opowieść o faworycie władzy. Człowieku, o którym przywódca kraju mówi, że służy wyłącznie interesowi narodowemu – i dlatego jest tak zażarcie atakowany w kraju. Że jest nie tylko symbolem gospodarczego sukcesu, ale też „modelem dobrego obywatela” i „nadzieją narodu na przyszłość”, symbolem „młodej Turcji”. Być może również w sensie dosłownym.
W Turcji aż huczy, że to będzie ostatnia kadencja Recepa Tayyipa Erdoğana, który właśnie wygrał wybory prezydenckie. I że przeznaczy ją – obok walki ze zbliżającym się kryzysem ekonomicznym – na wykreowanie następcy. Prezydent Turcji nie cieszy się już dobrym zdrowiem. Przed wyborami zasłabł w trakcie wywiadu telewizyjnego na żywo. Jego rzecznik przekonywał później, że to była zwykła infekcja żołądkowa, ale w mediach krążyły plotki o zawale. Podobne incydenty zdrowotne ciągną się za Erdoğanem od kilku lat. Już po wyborach pojawiło się nagranie z wiecu, na którym Erdoğan świętował zwycięstwo, ledwo powłócząc nogami.
Władza w Turcji odbiera zdrowie. Założyciel republiki Kemal Atatürk zmarł w wieku 57 lat, choć wyglądał wtedy na ponad 70. Państwowa propaganda stworzyła później opowieść, że do śmierci doprowadziła go praca dla ojczyzny i zamartwianie się jej przyszłym losem – czy stąd więc marskość wątroby, którą stwierdzili lekarze? Ta przypadłość Erdoğanowi, który jest pobożnym i unikającym używek muzułmaninem, raczej nie grozi. Ale w jednym obaj liderzy są podobni – do tego stopnia spersonifikowali system władzy, że bez nich mógł on się zawalić. Dlatego Atatürk jeszcze za życia namaścił następcę, karykaturalnie lojalnego İsmeta İnönü. Teraz kolej na Erdoğana.
Prezydent Turcji ma dwóch synów, obaj są jednak zajęci biznesami (często powiązanymi z publicznymi zamówieniami) i nie przejawiają zainteresowania polityką.