W ostatnich dniach widzowie rosyjskich telewizji ciągle widzieli Władimira Putina. Wygłaszał orędzia, spotykał się z przedstawicielami resortów siłowych, a nawet z rozentuzjazmowanymi obywatelami. Najchętniej występował na tle wojskowych i funkcjonariuszy służb.
Na plac Katedralny Kremla zaproszono 2,5 tys. obwieszonych medalami mundurowych. W oczekiwaniu na prezydenta gen. Wiktor Zołotow zapewniał dziennikarzy, że jego Gwardia Narodowa gotowa była bronić Moskwy do ostatniej kropli krwi. Przedstawiciele innych formacji też potwierdzali taką gotowość.
Władimir Putin zszedł do nich schodami przykrytymi czerwonym dywanem: „Dziękuję całemu personelowi Sił Zbrojnych, organom ścigania i służbom specjalnym za ich zaangażowanie, za ich odwagę i męstwo, za ich lojalność wobec narodu rosyjskiego” – mówił. Potem był hymn i saluty kompanii honorowej przebranej w stroje historyczne. Wszystko z wielką pompą. Jakby świętowano zwycięstwo na miarę wzięcia Kijowa. Tymczasem okazja była zupełnie inna.
Władza
Chodziło o to, że zbuntowany oddział najemników omal nie doszedł do Moskwy. O zwycięstwie mówić trudno. Z rebeliantami Jewgienija Prigożyna niemal nikt nie walczył. Nie broniono mostów. Nie wyprowadzono czołgów. Nie strzelano z dział. Wywrotowcy jechali, jechali – w sumie kilkaset kilometrów po głównej drodze. A potem zawrócili – z własnej woli. Z tej perspektywy uroczystość na placu Katedralnym była trochę bez sensu. Bo co świętować?
Jednak nie szło tu o sens, ale o emocje. Putin musiał pokazać, że jest i rządzi. Stąd fanfary, ordery, hymny, saluty. Ostre słowa o „buncie”, „zdradzie”, „smucie”. Podziękowania za „jedność”, „wierność” i „bohaterstwo”.