Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

633. dzień wojny. Mamy wojnę pozycyjną. Czy Rosjanie celowo do niej doprowadzili?

Ukraiński żołnierz w okopach pod Kreminną w obwodzie donieckim Ukraiński żołnierz w okopach pod Kreminną w obwodzie donieckim Diego Herrera Carcedo / Anadolu Agency / Abacapress.com / Forum
Z reguły do walk przypominających jatkę I wojny światowej dochodzi wbrew woli walczących stron – przeważnie wtedy, kiedy następuje pewna równowaga sił. Rosjanie początkowo też nie chcieli takich zmagań, ale kiedy już do nich doszło, nieszczególnie się zmartwili.

Pewne oznaki tego, że ukraińskie wojska ustanowiły przyczółek na lewym brzegu Dniepru, zostały już oficjalnie potwierdzone. Takiego określenia – „przyczółek” – użył ukraiński sztab generalny oraz dowództwo piechoty morskiej, która uczestniczy w operacji. A w języku wojskowym to słowo mówi wiele. Przyczółek nie jest związany z rajdem, czyli z działaniem, przy którym zgodnie z planem mamy gdzieś wtargnąć, coś zrobić, a następnie się wycofać. Przyczółek to punkt wyjścia do szerzej zakrojonej operacji; wystarczająco duży, by pomieścić wojska zdolne do zorganizowania jego trwałej obrony.

Czytaj też: To będzie bardzo długa wojna. Jak Ukraina może zwyciężyć z Rosją?

Ukraińcy chcą przełamać impas

Może faktycznie jest to jakiś pomysł na przełamanie impasu – gdyby tylko Ukrainie udało się ten przyczółek pogłębić na tyle, by rosyjska artyleria nie mogła ostrzeliwać samych przepraw. W takiej sytuacji można by pokusić się o regularne zaopatrywanie wojsk przez Dniepr, a także o przerzut większych sił, zdolnych do rozwinięcia natarcia w głąb rosyjskich pozycji. Do tego momentu zawsze istnieje ryzyko, że jeśli przerzuci się zbyt dużo wojsk na zbyt mały przyczółek, w razie silniejszego ataku wroga można nie zdążyć z jego ewakuacją na własną stronę rzeki. Skoro jednak oficjalnie zdecydowano się na użycie określenia „przyczółek”, to znaczy, że są tam już takie siły i że sami Rosjanie nie mają już co do tego żadnych złudzeń. W przeciwnym razie – po co byłoby ich alarmować?

Oczywiście oficjalne wyjaśnienie jest takie, że chodzi o odsunięcie rosyjskiej artylerii na taką odległość, by nie mogła ona ostrzeliwać Chersonia i przylegających do niego osiedli. To dość rozsądna interpretacja, bo faktycznie Chersoń to duże miasto obwodowe i nieustanny nękający ostrzał rosyjski to poważny problem. Jednak nie oszukujmy się, gdyby ukraińskim wojskom udało się włamać tam na jakieś 25–30 km, to dlaczego w tej sytuacji nie pójść już za ciosem i nie nacierać dalej? Obchodząc rosyjskie fortyfikacje na południu od tyłu, nacierając wzdłuż nich, a nie przez nie? Może to jakiś sposób na przejście do działań manewrowych, na co ma nadzieję Ukraina.

Rosyjskie fortyfikacje nie do przejścia?

Mimo wszystko nie będzie to łatwe. Także i tu Rosjanie rozbudowali pozycje obronne poza wszelkie granice rozsądku. Przeryli ziemię jak krety, kopiąc setki kilometrów transzei połączonych czasem podziemnymi tunelami. Część tych transzei przykryli drewnem i zasypali piaskiem, tworząc ziemianki i bunkry polowe drewniano-ziemne, które można zniszczyć tylko przez bezpośrednie trafienie pociskami artyleryjskimi kal. 152–155 mm.

Wybuchające blisko pociski moździerzowe czy nawet artyleryjskie nie robią krzywdy żołnierzom w tych ukryciach, bo warstwy ziemi i drewniane bale skutecznie zatrzymują strumienie odłamków i chronią też przed falą uderzeniową. A dodatkowo jeszcze między liniami transzei ustawiono rozległe, gęste pola minowe typu mieszanego (z minami przeciwpancernymi i przeciwpiechotnymi).

Wszystkie te polowe fortyfikacje powstały w ciągu kilku miesięcy od czasu, kiedy ukraińskie wojska przeprowadzały pierwsze rajdy sił specjalnych przez Dniepr, co Rosjanie odebrali (słusznie zresztą) jako próby „wymacania” słabszych punktów w swojej obronie. Nauczeni doświadczeniem walk na południowym odcinku frontu nieco inaczej rozmieścili swoje siły, nie koncentrując się w większości na pierwszej linii obrony, lecz dość równomiernie obsadzając kilka kolejnych linii i zachowując rezerwy do przeprowadzania kontrataków.

Czytaj też: Co robić, jeśli Rosja zaatakuje Polskę. Potrzebujemy 24 planów

Rosjanie tracą ludzi i sprzęt

Według ukraińskiego sztabu generalnego Rosjanie stracili 3,4 tys. żołnierzy od połowy października na kierunku chersońskim, w tym nieco ponad 1,2 tys. zabitych i nieco ponad 2,2 tys. rannych, których trzeba było ewakuować z frontu. Łącznie to siła mniej więcej kompletnej brygady, a to całkiem sporo. Jak jednak wiemy, z ukraińskiego punktu widzenia bardziej liczą się straty zadane w sprzęcie niż w ludziach, bowiem ludzi Rosjanie mogą wysłać na front całkiem sporo, a na braki w sprzęcie niedługo zaczną naprawdę narzekać.

W obwodzie donieckim ukraiński samolot, używając rakiety przeciwradiolokacyjnej AGM-88 Harm, zniszczył rosyjski system przeciwlotniczy krótkiego zasięgu 9K331 Tor M2. Tory są uważane za jeden z najlepszych zestawów przeciwlotniczych na świecie. Mogą niszczyć cele powietrzne w odległości do 16 km i na wysokości od kilkunastu metrów do 10 tys. m. System jest kierowany radarem, a zatem może funkcjonować także w nocy lub kiedy zwalczany samolot leci w chmurach albo nad chmurami. Kolejny zniszczony system przeciwlotniczy to droga do wywalczenia choć częściowej powietrznej przewagi, w warunkach której działania samolotów F-16 – które być może niedługo zostaną Ukrainie dostarczone – będzie można wykorzystać o wiele efektywniej.

Awdijiwka jak Bachmut?

Co do pozostałych odcinków frontu sytuacja nie uległa zmianie. Pod Kupiańskiem i Swiatowem Rosjanie kontynuowali nękające ataki, które wyczerpują obie strony, ale żadnych zmian w linii frontu nie przynoszą. Z kolei na południe od Bachmutu nacierali Ukraińcy i potwierdzono informacje o ich nieznacznym przemieszczeniu się na wschód koło wsi Piwdenne. To kilka kilometrów na zachód od Gorłowki, miasta wielkości Bachmutu, które pozostaje w rękach rosyjskich od 2014 r. Dotychczas panował tam względny spokój. Wygląda, jakby ukraińskie wojska szukały słabszych punktów w rosyjskiej obronie w innych częściach frontu.

Rosjanie kontynuowali swoją dość energiczną ofensywę pod Awdijiwką na północ od Doniecka i tym razem nieznacznie przemieścili się na południowy zachód od miasta, w kierunku jego strefy przemysłowej. Mimo ponoszonych tam strat najeźdźcy są konsekwentni w swojej pełzającej ofensywie, która zaczyna coraz bardziej przypominać 10-miesięczne walki o Bachmut, zakończone zdobyciem ruin tego miasta i całkowitym wyczerpaniem wojsk rosyjskich. Do tego stopnia, że nie były one w wstanie spożytkować swojego sukcesu i przemieścić się dalej na zachód. Zapewne podobnie będzie z Awdijiwką – w pewnym momencie zostanie ona zdobyta, ale na tym postępy wojsk rosyjskich się skończą.

Czytaj także: Do jakiego konfliktu szykują się polscy generałowie?

Karolina Żelazińska/PolitykaWojna w Ukrainie - maj 2023

Wojna pozycyjna – kto jej chce?

Zwykle wojna pozycyjna to klęska dla tych, którzy wpadną w wir okopowej jatki – tak właśnie było w czasie I wojny światowej. Po początkowej fazie działań manewrowych Francuzi odrzucili Niemców spod Paryża w sławetnej bitwie nad Marną, gdzie do manewrowania wojskami po raz pierwszy użyto pojazdów mechanicznych, czyli zmobilizowanych na tę okazję paryskich taksówek. Potem front zamarł na ponad trzy lata niemal w jednym miejscu.

Takie miejsca jak Verdun, brzegi rzeki Sommy, Paschendale, Ypres, Cambrai przeszły do historii jako miejsca krwawych bitew, w czasie których wojska niemal nie przesunęły się naprzód. W czasie tamtych walk zginęły takie masy żołnierzy, że na zdobytych przez nich małych połaciach terenu nie zmieściłyby się groby ich wszystkich, nawet gdyby ich chować piętrowo.

Nikomu oczywiście nie było to na rękę. W oczy Francuzów, Niemców, Rosjan, Austriaków i Węgrów zaczął zaglądać głód, bo mężczyźni i konie zostali zabrani głównie ze wsi, a roli nie było komu uprawiać. Nie było rodziny, która nie traciłaby na wojnie bliskich, ojców, braci, synów.

Cywile nie wytrzymali

Czy pamiętacie, jak skończyła się I wojna światowa? Nie było dramatycznego zdobywania stolic wielkich mocarstw. Okupowane były jedynie Bruksela (od września 1914 r.), Belgrad (od grudnia 1914 r.) i Bukareszt (od grudnia 1916 r.). Ani Piotrogród, ani Berlin, ani Wiedeń, ani Paryż, ani Stambuł – stolice głównych walczących mocarstw – nigdy nie zostały zdobyte. W pewnym momencie nie wytrzymała ludność cywilna.

Najpierw doszło do rewolucji lutowej w Rosji, w wyniku której obalono cara, a następnie w listopadzie 1917 r. do rewolucji bolszewickiej, która zakończyła się długotrwałą wojną domową – i Rosja z działań wojennych wypadła. Potem, na początku listopada 1918 r., niemal równocześnie rozpadły się Austro-Węgry i upadło Cesarstwo Niemieckie, cesarza Wilhelma II zmuszono do abdykacji.

W rezultacie państwa centralne były zmuszone podpisać zawieszenie broni 11 listopada 1918 r., a następnie przełknąć narzucone im ciężkie warunki pokojowe w Wersalu w 1919 r. A zatem I wojna światowa nie rozstrzygnęła się na frontach – rozstrzygnęła się na tyłach, pod wpływem załamania się morale ludności.

Czytaj też: Ukraina, impas i upór. Czy przełom na froncie w ogóle jest możliwy?

Irak i Iran, Finlandia, wojna koreańska...

Innym znaczącym przykładem wojny pozycyjnej był konflikt iracko-irański, trwający niemal osiem lat, w okresie 1980–88. W tej wojnie obie strony niemal równocześnie wyczerpały swoje zasoby, nie mając szans na odniesienie decydującego zwycięstwa, dlatego poszukiwały możliwości zawarcia pokoju. Także i w tym przypadku nie była to kwestia wyboru, po prostu zapanowała określona równowaga sił, ujawniła się przewaga siły obrony (także w oparciu o rozbudowane fortyfikacje polowe) nad możliwościami prowadzenia działań ofensywnych, co wbrew woli stron skończyło się okopową jatką, przynoszącą jedynie straty.

Ale to niejedyne w historii przykłady wojny pozycyjnych. Taka była tzw. wojna kontynuacyjna, toczona przez Finlandię z ZSRR od czerwca 1941 r. do września 1944 r. Także i w tym przypadku żadna ze stron nie osiągnęła znaczącego postępu. Niemcy operujący z Finlandii ani nie zdołali zdobyć Murmańska, ani – operując w Karelii – przeciąć linii kolejowej z Murmańska w głąb ZSRR. Sowieci, którzy ten front traktowali jako drugorzędny, też nie zdołali wtargnąć do Finlandii i zapewne dlatego Finlandia nie podzieliła losu państw bałtyckich po II wojnie światowej, pozostając niepodległym krajem.

Jeszcze innym mniej znanym przykładem jest druga połowa wojny koreańskiej z lat 1951–53, kiedy po roku działań manewrowych ostatecznie front ustalił się mniej więcej na obecnej linii demarkacyjnej między Koreą Północną a Południową, a obie strony toczyły wyczerpujący konflikt na wyniszczenie. Zawieszenie broni (do dziś nie ma tam trwałego pokoju) podpisano dopiero po śmierci sowieckiego dyktatora Józefa Stalina w czerwcu 1953 r.

Czy Rosjanie chcieli wojny pozycyjnej?

Także i Rosjanie nie chcieli takiej wojny w Ukrainie. Pod względem rosyjskiej strategii agresję można podzielić na cztery fazy. Pierwsza to próba dekapitacji władz w Kijowie, podjęta przez desant powietrzny na lotnisku Hostomel. W efekcie miało nastąpić nagłe wtargnięcie do stolicy państwa i pozbawienie Ukrainy władz centralnych. Spodziewano się chaosu i szybkiej dezintegracji państwa.

Kiedy desant został odparty, zakładanym „planem B” było pancerno-zmechanizowane wtargnięcie do Ukrainy od razu na wielu kierunkach: kijowskim, charkowskim, donbaskim i nadmorskim. Kiedy i to się nie udało z końcem marca 2022 r., Rosjanie przeszli do realizacji „planu C” – zdobywania kraju kolejnymi etapami, począwszy od Donbasu. Ale i to nie wyszło. Dopiero wtedy podjęto realizację bieżącej strategii – prowadzenia pozycyjnej wojny na wyniszczenie, którą można nazwać „planem D”.

Jednak wymuszone przejście do długotrwałej wojny pozycyjnej na wyniszczenie nie zmartwiło zbytnio Rosjan. Mają pełną świadomość, że mogą taką wojnę prowadzić jeszcze przez kilka lat, a Ukraina i Zachód raczej tyle nie wytrzymają. Coś musi pęknąć: albo zachodnia pomoc, albo wytrzymałość ukraińskiej ludności cywilnej, albo zasoby mobilizacyjne wojsk ukraińskich.

Niestety, pierwsze oznaki takiego pęknięcia już mamy. Amerykańskie prowizorium budżetowe uchwalone przez Kongres USA nie przewiduje żadnej pomocy wojskowej dla Ukrainy. Co prawda w styczniu ma być właściwe głosowanie nad budżetem na 2024 r., bo prowizorium to tylko rozwiązanie tymczasowe, by uniknąć tzw. shut-downu (wstrzymania działalności administracji i sfery budżetowej), ale zrobiło się naprawdę groźnie. Okazało się, że republikanie nie mają świadomości, że jeśli pozwolą Ukrainie upaść, to angażują USA w wojnę z Rosją. Bo po upadku Ukrainy Rosjanie nie zatrzymają się, ruszą dalej i dojdzie do wojny z NATO.

Amerykanie, nie chcąc wysłać amunicji i uzbrojenia Ukrainie, będą musieli wysłać własne wojska do Polski, a następnie oswoić się z widokiem masy czarnych plastikowych worków transportowanych przez samoloty z powrotem do USA. Jak to w 1938 r. powiedział Winston Churchill do Neville’a Chamberlaina po konferencji w Monachium: „Miałeś do wyboru wojnę lub hańbę. Wybrałeś hańbę, a wojnę będziesz miał i tak”.

Czytaj też: Rosja świadomie robi krok w tył. Szukuje się do czegoś znacznie większego

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

Historia

Doktryna Monroego. To ona naznaczyła politykę zagraniczną USA. I do dziś budzi wielkie emocje

To, co powiedział 2 grudnia 1823 r. prezydent James Monroe do Kongresu, określiło politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Celem było pilnowanie interesów w obu Amerykach i odcięcie się od konfliktów, które ich nie dotyczą. Spór o to trwa do dziś.

Michał Rastaszański
28.11.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną