Bomba wybuchła w zeszłą środę. Szef dyplomacji Radosław Sikorski podjął decyzję o odwołaniu ponad 50 ambasadorów Polski, w tym w najważniejszych stolicach – w Waszyngtonie, Berlinie, Paryżu, Londynie, Kijowie czy przy NATO. MSZ wycofał też kilkanaście kandydatur zgłoszonych przez poprzednią ekipę.
Zgodnie z konstytucją ambasadorów mianuje i odwołuje prezydent na wniosek szefa MSZ podpisany dodatkowo przez premiera. Zwykle to efekt zakulisowego porozumienia, ale tym razem doszło do otwartego konfliktu. „Pan prezydent raczej zrezygnował ze współpracy” – tak Donald Tusk uzasadniał wnioski o zmianę obsady większości z 91 polskich ambasad.
Szef gabinetu prezydenta Marcin Mastalerek odpalił: „To nie są ambasadorzy rządu, tylko Rzeczpospolitej Polskiej, panu premierowi chyba się coś pomyliło”. Zasugerował, że prezydent, zgodnie z uchwaloną pod koniec władzy PiS ustawą, mógłby zablokować nominację polskiego komisarza UE w Brukseli (spekulowano, że tekę ds. obronności mógłby objąć sam Sikorski).
Wolta Andrzeja Dudy
Skąd ten spór? Według informacji „Polityki” wywołała go wolta prezydenta. Jeszcze w grudniu spotkał się z Sikorskim i miał mówić, że „wielkich problemów” z jego strony nie będzie. Dudzie zależało na posadach byłych współpracowników: Krzysztofa Szczerskiego (ONZ), Jakuba Kumocha (Chiny), Pawła Solocha (Rumunia) i Adama Kwiatkowskiego (Watykan). Ambasador w Waszyngtonie Marek Magierowski miał dostać propozycję placówki w jednym z krajów latynoamerykańskich.
Potem jednak ruszyły przecieki do prasy, że Duda będzie bronić też innych ambasadorów. Poza Magierowskim miało chodzić o dyplomatów przy NATO, we Francji, na Litwie, Łotwie i w Estonii oraz RPA. Ludzie prezydenta zaczęli mówić o rzekomych „prezydenckich ambasadach” i narzekać na „hurtową wymianę”.