Doktryna Macrona
Doktryna Macrona. Słabość chce nadrobić śmiałością i podstępem. Co to znaczy dla Polski?
Każda szanująca się amerykańska administracja stara się sformułować własną doktrynę polityki zagranicznej. Co więcej, doktrynę, która – bez względu na faktycznego autora – będzie nosić imię aktualnego prezydenta. Studenci stosunków międzynarodowych słyszeli zapewne o doktrynach Monroego, Trumana, Reagana czy Busha.
Podobnie we Francji. Przyjmuje się, że dyplomacją i obronnością powinien kierować jasno określony zespół założeń i dogmatów – z tą jednak różnicą, że tutaj niczego nie trzeba wymyślać. Istnieje bowiem wzorzec z Sèvres, jakim na poziomie spraw zagranicznych jest myśl i przykład generała Charles’a de Gaulle’a, twórcy V Republiki. Szef państwa może być prawicowcem, lewicowcem lub centrystą, jeśli mowa o kwestiach gospodarczych czy światopoglądowych. Jednak w polityce zagranicznej wszyscy powinni być gaullistami.
Niektórzy – chcąc podkreślić, że dziedzictwo generała ma charakter ponadpartyjny i ponadczasowy – mówią nawet o gaullo-mitterandyzmie, argumentując, że François Mitterrand, prezydent w latach 1981–95, w sprawach wewnętrznych najostrzejszy z krytyków de Gaulle’a, w polityce międzynarodowej miał być nie tylko wiernym, ale wręcz najlepszym jego wyznawcą.
Istotą tego wyznania wiary jest strategiczna autonomia, czyli suwerenność i samowystarczalność militarna, dyplomatyczna, technologiczna i gospodarcza. W praktyce oznacza to posiadanie własnej broni atomowej, silnej i ekspansywnej zbrojeniówki, armii i floty gotowych do interwencji w każdej części świata. A także protekcjonizm w gospodarce, ochronę narodowej kultury przed presją obcej popkultury, rozwój własnego know-how w miejsce kupowania zagranicznych licencji, hiperaktywny MSZ z budżetem 6,76 mld euro (dla porównania nasz ma 740 mln) zdolny odrzucić logikę bloków i robić interesy z każdym.