Jill i Joe
Ostatnie słowo należy do Jill. Czy pierwsza dama skłoni Bidena do rezygnacji z kandydowania?
Cherchez la femme, mawiają Francuzi. Szukajcie kobiety, jeśli nie widać innej przyczyny. Chociaż tę sentencję autorstwa Aleksandra Dumasa ojca uważa się dziś za seksistowski przesąd, należałoby ją może zrehabilitować. Ponieważ to właśnie od kobiety mają dziś zależeć losy Ameryki, a zatem i całego świata.
Mowa o żonie prezydenta USA, Jill Biden, która po jego fatalnym występie podczas debaty telewizyjnej z Donaldem Trumpem broni jak lwica swego 81-letniego męża przed coraz liczniejszymi głosami wzywającymi go do rezygnacji z walki o reelekcję.
W obronie Bidena pierwsza dama nie jest odosobniona – cały demokratyczny establishment wciąż powtarza, że prezydent miał tylko „jeden zły wieczór”. Ale Jill idzie krok dalej: zaraz po debacie powiedziała, że Joe radził sobie „doskonale” – z czym już nikt, nawet on sam, się nie zgodził.
Z Białego Domu docierają przecieki, że to ona ma największy wpływ na decyzję męża, czy kontynuować kampanię. „Okrutna Jill kurczowo trzyma się władzy” – podsumował w czołówce konserwatywny, ale krytyczny wobec Trumpa portal Drudgereport.com. Pierwszą damę porównano przy okazji do zmywającej krew z rąk lady Makbet. W dramatycznym dla Ameryki momencie Jill Biden rzeczywiście odgrywa rolę arcyważną. Ale przedstawianie jej jako złowrogiej postaci z Szekspira to nieporozumienie. Rzeczywistość nie jest jednak aż tak ponura ani tak banalna – tłumaczą ją m.in. dzieje 47-letniego związku prezydenta z żoną oraz specyfika amerykańskiej instytucji first lady.
Kobiece sprawy
Nigdzie indziej, przynajmniej w krajach rozwiniętych, małżonki przywódców państwa nie mają takiego znaczenia i nie są tak eksponowane jak w Ameryce. W Europie trzymają się dyskretnie w cieniu swoich mężów, a jeśli mają polityczne ambicje, realizują je samodzielnie.