W odstępie kilku dni i tuż przed dorocznym szczytem NATO premier Węgier Viktor Orbán spotkał się z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim, ze „swoim przyjacielem” prezydentem Rosji Władimirem Putinem i przewodniczącym ChRL Xi Jinpingiem. Rozmawiał o własnym scenariuszu zakończenia wojny nad Dnieprem sprowadzającym się do kapitulacji Ukrainy na rzecz napastniczej Rosji. W Kijowie zaproponował zawieszenie ognia, co miałoby ułatwić prowadzenie negocjacji z Rosją. W Moskwie ze smutkiem przyznał, że Węgry są jedynym krajem w Europie, który może kontaktować się ze wszystkimi stronami zaangażowanymi w konflikt. W Pekinie – wspierającym Putina – mówił, że orbanowskie Węgry i komunistyczne Chiny kierują się podobną filozofią i równie cenią sobie niezależność.
Orbán twierdzi, że podjął się misji pokojowej. Chce, by widzieć w niej inicjatywę Unii Europejskiej, skoro to Węgry od lipca sprawują rotacyjną prezydencję w Radzie UE. Nie dodaje, że prezydencja może brzmi dumnie, ale sprowadza się przede wszystkim do kwestii biurokratycznych – urzędnicy przewodniczącego kraju prowadzą zebrania unijnych ministrów i ich gremiów doradczych, a głównym celem jest troska o sprawny przebieg procesu legislacyjnego. I tyle.
Jasne są za to intencje wieloletniego węgierskiego przywódcy. W Kijowie nie było go od dekady, domagał się od wschodniego sąsiada szeregu ustępstw dla mniejszości węgierskiej na Zakarpaciu. Po rosyjskiej napaści nie tylko nie pomagał Ukrainie, lecz także blokował europejskie programy pomocowe, zresztą nadal stawia tamę dla pakietu zbrojeniowego o wartości 6,6 mld euro. Teraz ton łagodzi, ale chyba tylko po to, by móc wystąpić w Kijowie jako udawany reprezentant Unii i spróbować przełamać izolację, jaką objęto go w Europie za drastyczne łamanie praworządności, zamach na demokrację, wbijanie klinów w europejską integrację i działanie na unijny rozłam.