Łańcuch słabych ogniw
Człowiek znikąd chce być prezydentem Rumunii. Rosja spisała się świetnie, zawiodła cała reszta
Pojawił się praktycznie znikąd i w listopadzie zdobył ponad 22 proc. głosów, w cuglach wygrywając pierwszą turę wyścigu prezydenckiego. Drugiej rundy już nie było, bo Trybunał Konstytucyjny unieważnił rywalizację. Argumentów dostarczył wywiad wskazujący, że nagły, przypominający eksplozję, wzrost popularności kandydata w internetowych serwisach społecznościowych – który najwyraźniej przełożył się na decyzje przy urnach – został wywołany operacją przeprowadzoną na podstawie scenariusza pisanego cyrylicą. Prezydent w Rumunii to figura poważniejsza niż w Polsce, ma istotny wpływ na politykę zagraniczną i obronną. Kraj odgrywa istotną rolę w NATO, powstaje tam największa baza Sojuszu, jest baza z amerykańskim radarem i port w Konstancy pośredniczący w handlu ukraińskim zbożem.
Wybory zostaną powtórzone 4 maja, z ewentualną dogrywką dwa tygodnie później. Czasu zostało więc niewiele i demokratyczna część Rumunii zastanawia się teraz, czy wobec wysokości stawki i relatywnie mniejszej atrakcyjności pozostałych kandydatów pokiereszowane listopadowym blamażem państwo okaże się na tyle sprawne i silne, by znaleźć dowody pozwalające zdyskwalifikować Georgescu. I czy uda się to zrobić przed 15 marca, gdy mija termin rejestracji kandydatów. I na tyle zręcznie, by przy okazji nie nadwerężyć reputacji demokracji wywalczonej w krwawej rewolucji sprzed 35 lat i z trudem utrzymywanej.
Bo przecież może być i tak, że wyeliminowany stanie na czele jakiegoś nowego ruchu społecznego. Tym razem w roli jeszcze bardziej popularnego męczennika, którego ofiara potwierdzi skorumpowanie i inne dysfunkcje rumuńskiego systemu politycznego. Na razie odwołanie Georgescu odrzucił Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, a sondaże podpowiadają, że na wejście do drugiej tury ma szansę Nicuşor Dan, liberalny burmistrz Bukaresztu i dawny aktywista miejski.