4 lutego w Örebro, 155-tysięcznym mieście ok. 150 km na zachód od Sztokholmu, zginęło 11 osób, sześć zostało rannych. Większość ofiar uczestniczyła w kursach dla dorosłych w kompleksie edukacyjnym Risbergska. Do podobnych strzelanin w ostatnich latach doszło m.in. w Finlandii i Norwegii. I choć Szwedzi mają przeciętnie w domach nieco mniej broni niż ich sąsiedzi, to ich kraj zmaga się z narastającą falą przemocy z użyciem broni palnej, wykraczającą poza nordycką normę.
Policja wiele godzin zwlekała z podaniem szczegółowych informacji o napastniku. Z początku wykluczyła, by sprawca miał się kierować motywami ideologicznymi, ale później nie była już tego taka pewna. Na ten sposób komunikacji spadła powszechna krytyka. Głównie za to, że z powodu braku konkretów wśród Szwedów zaczęły krążyć informacje niesprawdzone lub nieścisłe. I za to, że tak długo bez odpowiedzi pozostawało kluczowe pytanie: czy był to akt terroryzmu na tle nienawiści rasowej?
Sprawcą okazał się 35-letni mieszkaniec Örebro, etniczny Szwed. Mieszkał samotnie, według rodziny „wydawał się nie lubić ludzi”, leczył się psychiatrycznie, od lat nie pracował, nie przyjęto go do wojska. Strzelał z broni automatycznej, na którą miał pozwolenie. Był dobrze uzbrojony, działał według planu. Zaatakował szkołę, w której imigranci – m.in. z Syrii oraz Bośni i Hercegowiny – uczyli się języka szwedzkiego.
Nawet tradycyjni krytycy premiera Ulfa Kristerssona przyznali, że po ataku stanął na wysokości zadania. Za pełną szacunku powściągliwość chwalił go na ogół krytyczny wobec konserwatywnego rządu lewicowy dziennik „Aftonbladet”. Premier Kristersson, którego krewni mieszkają w pobliżu kampusu w Örebro, szukał opowieści łączącej Szwecję. Mówił o dobru, które wyświadcza sobie kraj w momencie próby.