Michael Waltz to jeden z nielicznych członków ekipy Donalda Trumpa uważanych do niedawna za „jastrzębi” w polityce międzynarodowej. To pierwsza tak poważna zmiana w prezydenckim teamie. Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego to tradycyjnie członek ścisłego kierownictwa amerykańskiej polityki obronnej i zagranicznej, składającego się – oprócz prezydenta – z wiceprezydenta, sekretarza stanu, sekretarza obrony, dyrektora CIA i przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów. Waltz pełnił stanowisko tylko przez trzy miesiące i dziesięć dni. W najnowszej historii USA krócej sprawował je tylko emerytowany gen. Michael Flynn, powołany przez Trumpa na początku pierwszej kadencji. Wytrwał tylko trzy tygodnie; został zwolniony, kiedy wyszło na jaw, że zataił swoje kontakty z Rosją. Dymisja Waltza przywraca wrażenie chaosu w ekipie Trumpa, jaki panował w jego pierwszej kadencji.
Czytaj też: Trump prędko kompletuje team: Little Marco, „car imigracji” i inni ultrasi. Mogło być gorzej?
Signalgate, sprawa bezprecedensowa
Waltz naraził się Trumpowi w marcu, kiedy przez omyłkę zaprosił redaktora magazynu „The Atlantic” Jeffrey’a Goldberga do rozmowy o planowanym ataku na rebeliantów Huti w Jemenie. Kilkanaścioro członków kierownictwa administracji prowadziło ją w dodatku telefonicznie przez niezabezpieczoną wystarczająco prywatną aplikację Signal. Goldberg nie ujawnił szczegółów zamierzonej militarnej operacji, dzięki czemu dokonano jej bez problemów, ale opisał, jak bezmyślnie dopuszczono go do tajnych informacji.