Lee Jae-myung będzie nowym prezydentem Korei Południowej. Wygrywając przyspieszone wybory, zyskał pełnię władzy, jego centrolewicowa Partia Demokratyczna kontroluje też parlament. Kluczowe pytanie brzmi, do czego użyje swojego potencjału. Wyjścia ma dwa. Pierwsze to rozliczenie konserwatywnego poprzednika Yoon Suk-yeol, który równo pół roku temu wprowadził stan wojenny, uruchamiając jeden z najgłębszych kryzysów politycznych w historii kraju.
Inna możliwość to próba posklejania głęboko – jeszcze głębiej niż w Polsce – spolaryzowanego społeczeństwa, podzielonego na bardzo wielu polach. Lee zapowiada opcję numer dwa. Chce być prezydentem wszystkich Koreańczyków. Obiecuje nowy początek i rychłe zmiany, które mają nastąpić po półroczu trudności i beznadziei. Finał konstytucyjnego bałaganu w Korei jest dobrą wiadomością dla sprzymierzonych z nią państw. W tym dla Polski, która kupuje produkcję tamtejszej zbrojeniówki.
W Korei nie ma drugiej tury
Pochodzi z prowincjonalnego miasta Andong. Urodził się w 1963 r., jeszcze w biednej Korei, ale stojącej u progu ekspresowej modernizacji i wzrostu. Pracował od wczesnej młodości, zamiast do szkoły średniej chodził do fabryk. W jednej z nich prasa zmiażdżyła mu rękę, nie odzyskał sprawności. Udało mu się pójść na studia, został prawnikiem, specjalizował się w obronie praw człowieka i praw pracowniczych. Do polityki wszedł przez aktywizm i wybory lokalne. Był burmistrzem w aglomeracji Seulu i gubernatorem prowincji okalającej stolicę. Dwukrotnie starał się o prezydenturę. W 2017 r. przegrał w partyjnych prawyborach. W 2022 r. przegrał z Yoonem. Stanął jednak na czele partii i pozostawał w ostrej kontrze do nowego prezydenta.