Lee Jae-myung został właśnie prezydentem głęboko podzielonej Korei Południowej. Wygrał w przyspieszonych wyborach i już dzień później został zaprzysiężony podczas błyskawicznej ceremonii. Korei się spieszy, przez ponad pół roku trawił ją głęboki chaos. Wywołał go poprzedni prezydent Yoon Suk-yeol, który w grudniu wprowadził stan wojenny, próbując się pozbyć niewygodnej większości w parlamencie. Lee jako jej lider stanął na czele obrońców porządku demokratycznego, doprowadził do pozbawienia Yoona urzędu, pokonał kandydata z jego partii i „domknął system”. Może głosować nad ustawami bez udziału ugrupowań opozycyjnych i niewiele brakuje mu do konstytucyjnej większości dwóch trzecich.
Obiecuje zrobić to, co dziś prawie każdy przywódca – zjednoczyć podzielony kraj i wzmocnić podupadającą gospodarkę. Chce przerzucać mosty, być prezydentem wszystkich Koreańczyków i jednocześnie rozliczyć rywali politycznych. Jego konserwatywni konkurenci obawiają się też, że zepsuje poprawione przez Yoona stosunki z Japonią i poszuka zbliżenia z Koreą Północną i Chinami, co narazi na szwank przymierze ze Stanami Zjednoczonymi, jedynym obrońcą w razie poważnych kłopotów. Za Lee ciągną się też niewyjaśnione podejrzenia o popełnienie poważnych przestępstw: łamanie prawa wyborczego i nakłanianie do fałszywych zeznań.
Stawką prezydentury Lee będzie południowokoreańska reputacja, nadszarpnięta ostatnimi miesiącami niepowagi. Do tradycyjnych kłopotów wymuszonych geografią i polityką sąsiadów, zwłaszcza z Północy, doszły ostatnio amerykańskie cła na kluczowe produkty eksportowe – samochody i stal. W pierwszym kwartale gospodarka się skurczyła. Obywatele są zmęczeni wysokimi kosztami życia, korporacyjnym porządkiem bardziej sprzyjającym wielkim firmom niż pracownikom, którzy nie mogą liczyć na dobrą posadę, własne mieszkanie i awans społeczny.