Burza w szklance matchy
Burza w szklance matchy, czyli jak moda zamieniła się w manię. Japończycy są wstrząśnięci
W mieście Uji na wyspie Honsiu, gdzie matchę wytwarza się od pokoleń i gdzie dojrzewa jedna czwarta herbat Japonii, jest wiele zaniepokojonych twarzy. Tradycyjni producenci zielonej herbaty (jej uprawą zajmuje się w okolicy zaledwie 60 rodzin) martwią się o przyszłość. A turyści docierający tu o poranku z oddalonego o ledwie pół godziny jazdy koleją Kioto denerwują się, czy uda im się złowić choć jedną puszkę zielonego proszku, na którego punkcie oszalał świat.
Sklepy z matchą otwierają się o dziesiątej, a dzienne zasoby sproszkowanej herbaty znikają z półek w kilka minut. Ekspedienci nie zdążają nawet wyłożyć asortymentu, bo przyjezdni wyrywają puszki już z niesionych z magazynu. Zakupy robią często w ciemno, bez znajomości dyskretnych różnic w oznaczeniach odmian. Nie brakuje też klientów, którzy wynoszą ze sklepów po kilkadziesiąt puszek, płacąc setki dolarów. A takich zasobów matchy nie spożyłby żaden Japończyk przez wiele miesięcy.
Stąd strapienie lokalnych producentów – obawiają się, że jeden z najszlachetniejszych elementów ich kultury jest właśnie rozmieniany na drobne, bez zrozumienia i szacunku dla jego ceremonialnej wartości. Herbaciarniom w Kioto czy Tokio, organizującym tradycyjne ceremonie parzenia, coraz trudniej kupić matchę wysokiej jakości. Producenci starają się uświadamiać klientów, że nie ma sensu kupować najdroższych odmian do powolnego parzenia, by zmiksować je z koktajlem waniliowym. Matchamania sprawia jednak, że przybysze są głusi na argumenty. Dlatego sklepy w Uji wprowadzają limity i coraz więcej jest miejsc objętych regułą: jeden człowiek – jedna puszka.
Czytaj też: