Zygzaki amerykańskiego prezydenta na drodze do pokoju najmniej dziwią chyba Ukrainę, która przeżyła już skrajne wahania nastroju swojego najważniejszego międzynarodowego partnera (bo o adekwatność słowa „sojusznik” w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych trwają w Kijowie spory).
Tym razem zwrot był bolesny: Trump zdecydował się porozmawiać z Władimirem Putinem, gdy w Waszyngtonie z kolejną wizytą był już Wołodymyr Zełenski. Po rozmowie ocenił, że jednak nie przekaże Ukrainie pocisków Tomahawk. A w dodatku wprosił się na szczyt z Putinem do Budapesztu, europejskiej stolicy najbardziej niechętnej Kijowowi. Zamiast zwiększenia presji militarnej na Moskwę Zełenski musiał znowu wysłuchiwać o tym, jak to Putin chce pokoju, że dobrze byłoby się z nim polubić i że jego gra na czas to nic wielkiego, ot negocjacyjna normalka.
Prezydent Ukrainy wyjechał z pustymi rękoma i niepewnością, jak Trump zamierza rozegrać drugą rundę bezpośrednich negocjacji z Putinem. Runda pierwsza, z Alaski, mimo bombastycznych planów nie przyniosła niczego poza frustracją Trumpa, którą Ukraina przyjęła z nadzieją. Przez pewien czas Putin był w Waszyngtonie na cenzurowanym, a karty Zełenskiego zdawały się silniejsze. Do drugiej rundy Trump przystępuje w aureoli ojca pokoju między Izraelem i Hamasem, z jeszcze silniejszym apetytem na Nagrodę Nobla. W dodatku wobec narastającego konfliktu gospodarczego z Chinami Trump może jeszcze bardziej dążyć do „dealu” z Rosją.
Data planowanego spotkania w Budapeszcie nie została ustalona, ale mówi się, że Trump ma negocjować z Putinem w drodze powrotnej z azjatyckiego szczytu APEC w Korei Południowej (31 października – 1 listopada), gdzie spotka się lub nie (bo kluczy w tej sprawie) z Xi Jinpingiem. Chiny zdetonowały właśnie w relacjach z Zachodem surowcową bombę atomową, niemal blokując eksport niezbędnych w zaawansowanym przemyśle pierwiastków ziem rzadkich.