Sudan jak Rwanda. W Al-Faszir pierwszego dnia zabito 10 tys. osób. Świat milczy
Wojna w Sudanie zasługuje przynajmniej na taką uwagę, jaką poświęca się Gazie lub Ukrainie. Na tyle samo współczucia. I skutecznych działań polityków z tzw. społeczności międzynarodowej, którzy mogliby – i powinni – zakończyć najpoważniejszy w tej chwili kryzys humanitarny na świecie. Skali dramatu nie opisują wyczerpująco liczby: 40–150 tys. ofiar i 14 mln przesiedlonych. Równie dobrze mogłoby być i 400 tys. zabitych oraz 140 mln wyrzuconych z domów. To bez znaczenia. I tak idzie o wartości tak ogromne, że trudno objąć je rozumem. I o rejon, który przeważnie mało kogo obchodzi.
Nasze kontakty nie żyją
Z pewnymi wyjątkami, bo wiadomości o kryzysie w Sudanie przebiły się właśnie na pierwszy plan wraz z upadkiem miasta Al-Faszir i prowadzonymi przez zdobywców masowymi mordami. Zweryfikowano docierające stamtąd zdjęcia, w tym te wykonane i opublikowane przez samych sprawców. Rozwój wypadków śledzono również za pośrednictwem obrazów satelitarnych.
Wnikliwej analizie poddało je Laboratorium Badań Humanitarnych Uniwersytetu Yale. Uznano, że falę przemocy w zdobytym ćwierćmilionowym mieście porównywać można z tempem pierwszej doby ludobójstwa w Rwandzie w 1994 r. Nathaniel Raymond, szef placówki, powiedział portalowi „Yale News”, że od osób na miejscu otrzymano informacje o 1,2 tys. zgładzonych pierwszego poranka po przechwyceniu miasta. Wieczorem liczba wzrosła do 10 tys. Następnego dnia nie udało się już nawiązać łączności z informatorami. „Zakładamy, że nasze kontakty nie żyją”, podsumował Raymond.
Nie ma jak potwierdzić tych szacunków.