Stadiony jak katedry
Stadiony jak katedry. Architektoniczny wyścig zbrojeń klubów zamienia je w pałace dla bogaczy
Jest blisko i sucho. „Mecze na wodzie”, jak spotkanie Polska–Niemcy w 1974 r., już się nie zdarzają. Stadionowe dachy zamykają się niczym dach kabrioletu w 20–30 minut. Od murawy – oczywiście też wysuwanej na zewnątrz dużego stadionu – dzieli kibica nie więcej niż 60–70 m (30 lat temu z samej korony było przeważnie grubo ponad 100 m). Cały dach trzyma się „sam”, niepotrzebne mu są filary podporowe, zawsze zasłaniające komuś widok. A murawa „wyjeżdża” nie tylko, aby korzystać ze słońca, ale też po to, aby mogła „wjechać” twarda nawierzchnia, zdolna wytrzymać oddziaływanie publiki na koncertach.
Współczesne stadiony, również pod względem technicznym, stały się sumą naszej nowoczesności. Dokładnie tę samą rolę 800, 900 lat temu odgrywały katedry. Wówczas każde liczące się miasto Zachodu inwestowało swoje bogactwo, zasoby naturalne, talenty artystyczne, wizję, dumę obywatelską (i oczywiście wiarę w Boga) w budowę katedr. Teraz te same miasta, korzystając z podobnych zasobów, budują stadiony piłkarskie. Przy czym wiarę w Boga zastąpiła atawistyczna wiara w samouświęcającą się wspólnotę. Ale ta wspólnota pęka.
W Europie trwa architektoniczny wyścig zbrojeń. Kolejne kluby powiększają, wyburzają lub stawiają stadiony od nowa. W listopadzie po dwóch latach wygnania na Stadionie Olimpijskim FC Barcelona wróciła do domu – na Camp Nou. Niby to samo miejsce, ale z inną nazwą (Spotify Camp Nou). Niby podobne nachylenie trybun, ale już wkrótce z dachem, który zaledwie kilka lat temu kibicom Dumy Katalonii wydawał się herezją. U największego rywala, Realu Madryt, remont był wcześniej. Santiago Bernabéu został odnowiony i pokryty opływową powłoką. Zniknęły brutalistyczne echa ery Puskása i Di Stéfano, nastał czas gigantycznego rootera.