Źle się to zapowiada dla Francji. Dawno już minął czas podziału kraju na lewicę i prawicę, kiedy rządzili jedni albo drudzy. Dziś dominują trzy główne ugrupowania – partia wspierająca prezydenta, Zgrupowanie Narodowe Marine Le Pen i konglomerat skrajnej lewicy pod wodzą Jeana-Luca Mélenchona. Żadne z nich nie ma większości, a współpracować nie chcą, stąd impas i ciągłe nastroje niezadowolenia. Prezydent Emmanuel Macron stracił sympatię Francuzów. Były prezydent Nicolas Sarkozy (pierwsza w historii kraju głowa państwa posadzona w więzieniu) twierdzi nawet, że zanosi się na eksplozję i zmianę ustroju. „Nie analizujemy, myślimy jedynie o obaleniu systemu” – powiedział. I sparafrazował znaną dewizę Kartezjusza: „Protestuję, więc jestem: takie jest dziś credo (Francuzów – przyp. red.)”.
Na wiosnę odbędą się wybory samorządowe (municypalne), a jesienią wybory jednej trzeciej senatorów. Choć nie są odzwierciedleniem preferencji partyjnych, będą wskazówką, czy w wyborach prezydenckich w 2027 r. skrajnej prawicy uda się zdobyć Pałac Elizejski (w osobie Jordana Bardelli namaszczonego przez Marine Le Pen). Przez dziesiątki lat było to nieprawdopodobne, bo ogromna większość Francuzów poczuwała się do postawy republikańskiej: niezależnie od sympatii partyjnych trzeba zewrzeć szeregi, by skrajnej prawicy nie dopuścić do władzy. A dziś niektórzy komentatorzy wręcz się obawiają, że kandydaci tradycyjnych, umiarkowanych partii odpadną, a druga tura rozegra się między Bardellą a Mélenchonem, którego publicysta poważnego tygodnika „Le Point” charakteryzuje jako „byłego trockistę o stalinowskich poglądach, masona i apostoła islamolewicowości”. Takie są dziś we Francji autorytety?
Rok 2026 będzie przejściem od dobrych nastrojów po igrzyskach olimpijskich z 2024 r.