Wizytę zapoznawczą Miedwiediewa w Berlinie można potraktować jako kontrapunkt do gdańskiego obiadu Donalda Tuska z Angelą Merkel. Warszawa i Berlin po dwuletniej stagnacji mają do omówienia wystarczająco wiele spraw dwustronnych i wewnątrzunijnych – od polityki historycznej, po przyszłość traktatu konstytucyjnego. Ale zawsze, gdy Niemcy i Polacy rozmawiają o wspólnej polityce wschodniej UE, a więc o europejskiej polityce sąsiedztwa wobec Ukrainy czy o polityce partnerstwa wobec Rosji, to nie są tylko we własnym gronie.
Od zjednoczenia w 1990 r. Niemcy wyraźnie zwróciły się ku Rosji. I Helmut Kohl, i Gerhard Schröder, i Angela Merkel wychodzili z tego samego założenia, że Rosja jest mocarstwem atomowym, członkiem Rady Bezpieczeństwa NZ i musi być pomocna przy rozwiązywaniu problemów europejskich, regionalnych i globalnych. Drugie założenie skrywano za formułą użytą przez obecnego ministra spraw zagranicznych Franka-Waltera Steinmeiera: „zmiany poprzez powiązania”. Można je sprowadzić do prostej tezy: jesteśmy uzależnieni od rosyjskiej energii, więc musimy dbać o dobre stosunki z Rosją i wciągać ją w rozmaite projekty. Przejawem tej strategii, jak się u nas obawiano, mogła być zasada, że w razie czego Rosja zawsze znajdzie się na pierwszym miejscu. Dowodem miał być rurociąg bałtycki, który – jak przyznawano w Niemczech – miał je uniezależnić od ewentualnych wojen gazowych między Moskwą a jej sąsiadami. A zatem wystawiał naszą „Międzyeuropę”, między Rosją a Niemcami, na rosyjski sztych. Późniejsze korekty niemieckiego stanowiska nie zatarły fatalnego pierwszego wrażenia.