Tam, gdzie panuje największy upał, a smród paliwa jest najbardziej duszący, głęboko we wnętrzu krążownika Moskwa, wczesnym rankiem najniżsi stopniem opuszczają swoje pięcioosobowe kajuty. Na dole okręt flagowy rosyjskiej Floty Czarnomorskiej sprawia wrażenie korytarza więziennego ze ścianami cel z szarej stali. Marynarze udają się po schodach na poranny apel. Na górnym pokładzie, między stanowiskami rakiet i działkami przeciwlotniczymi, dokładnie o 7.43 oficerowie i marynarze stają na baczność w trzech szeregach, a zastępca dowódcy floty przechodzi przed formacją. - Czołem, towarzyszu kontradmirale - wrzeszczą żołnierze.
- Przy nabrzeżu numer 14 w jednej z zatok Sewastopola rosyjska marynarka wojenna znów jest gotowa do walki - mówi kontradmirał Andriej Baranow, zastępca dowódcy rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Niedawna operacja na wodach Gruzji była krótkim aktem „samoobrony", o dalszych interwencjach wojskowych nie ma na razie mowy. Chociaż, zauważa Baranow, Morze Czarne niewątpliwie stało się teraz „punktem zapalnym". - Jesteśmy oczywiście zobowiązani chronić naszych obywateli w sytuacji kryzysowej.
Kontradmirał posługuje się dokładnie tymi samymi słowami, którymi Moskwa uzasadniała już sierpniową interwencję w Gruzji: obywateli na separatystycznych obszarach Abchazji i Osetii Południowej, którym wcześniej wręczono rosyjskie paszporty, trzeba było tam „ochronić" przed gruzińską agresją. W portowym Sewastopolu, na ukraińskim Półwyspie Krymskim, sytuacja jest jednak bardziej skomplikowana. Prawie trzy czwarte mieszkańców miasta i około połowy całej ludności Krymu to etniczni Rosjanie, ale większość z nich ma obywatelstwo ukraińskie.
Na Krymie też krążą teraz plotki o wydawaniu rosyjskich paszportów.