Kampania w 1788 r. była niemrawa, trwała zaledwie dwa miesiące i polegała na przekonaniu Jerzego Waszyngtona, by łaskawie zgodził się ubiegać o prezydenturę. Młoda republika potrzebowała ikony, a do tej roli najlepiej nadawał się właśnie głównodowodzący w zwycięskiej wojnie o niepodległość. To z myślą o nim skrojono konstytucję i to do jego temperamentu dostosowano amerykański system polityczny z niezwykle silną pozycją prezydenta.
Był jednak poważny problem – Waszyngton wcale się nie palił do władzy. Kręcił nosem, krygował się, usprawiedliwiał, że zrobił już wystarczająco dużo dla państwa. Zapowiedział, że zamierza wrócić do swej posiadłości w Mount Vernon i wieść tam spokojne życie plantatora. Gdy wreszcie uległ namowom, stało się jasne, że niezwykle popularny generał będzie pierwszym prezydentem. Z Waszyngtonem na liście, wybory okazały się jedynie konkursem na wiceprezydenta.
Ojcowie-założyciele zafundowali Amerykanom skomplikowany, dwustopniowy system wyborczy. Dopiero co przyjęta konstytucja przewidywała, że na czele rządu stanie prezydent wybrany w wyborach powszechnych. Jednocześnie wyłaniano w nich wiceprezydenta, który w razie śmierci, ustąpienia lub poważnej choroby prezydenta zajmował jego miejsce. Ale jeśli prezydent cieszył się dobrym zdrowiem i nie myślał o rezygnacji, skazywał wiceprezydenta na los przewodniczącego Senatu, niewiele znaczącą funkcję pełnioną z urzędu.
W dniu wyborów głosowano na członków Kolegium Elektorów i dopiero oni wskazywali prezydenta. Takie rozwiązanie było kompromisem między tymi autorami ustawy zasadniczej, którzy uważali, że obywatele powinni dysponować niczym nieskrępowanym prawem głosu, a resztą obawiającą się, że lud nie ma kwalifikacji do podejmowania racjonalnych decyzji i łatwo ulegnie demagogom.