Pięć tygodni po inauguracji nowy prezydent USA wystąpił przed połączonymi izbami Kongresu. Przemówienie było oratorskim tour de force: poza przypomnieniem planu wyjścia z recesji i potężnym zastrzykiem optymizmu („Odzyskamy siły i wyjdziemy z tego mocniejsi”), Barack Obama przedstawił wizję długofalowych zmian: rozwoju alternatywnych źródeł energii, zielonych technologii, reformy ubezpieczeń zdrowotnych jeszcze w tym roku, aby wszystkich było stać na opiekę medyczną, oraz radykalnej naprawy edukacji. Obiecał też, że do końca pierwszej kadencji zmniejszy o połowę rekordowy deficyt budżetowy i załagodzi nierówności dochodów.
Komentatorów zaskoczyła śmiałość tych planów, brzmiących nieco fantastycznie w obliczu gospodarczej zapaści. Doradca kilku prezydentów David Gergen porównał pierwszą część wystąpienia do zapowiedzi New Dealu w latach 30., w drugiej dostrzegł analogie z motywem Great Society z lat 60., kiedy uchwalano programy równouprawnienia Afroamerykanów i walki z nędzą. To miara ekscytacji, jaką wciąż wywołuje charyzmatyczna osobowość Obamy. Pod względem retorycznym przemówienie było jak zwykle perfekcyjne. Ale im więcej tych doskonałych wystąpień, tym częściej pada pytanie, czy prezydent będzie w stanie sprostać składanym obietnicom.
Jak Roosevelt w czasie Wielkiego Kryzysu, Obama w rekordowo krótkim czasie przeforsował plan pobudzenia gospodarki. Zbiera jednak pochwały tylko za tempo – światełko w kryzysowym tunelu się nie pokazało. Kryzys gospodarczy, którego przezwyciężenie stawia za priorytet swej prezydentury, pogłębia się i nie widać z niego szybkiej drogi wyjścia.