Prezydent Hondurasu Manuel Zelaya y Rosales został w ostatnią niedzielę nad ranem wyciągnięty z łóżka i wygnany przez wojsko do Kostaryki, gdzie wylądował w piżamie. Wojskowi postąpili wedle najlepszych i dawno już zapomnianych wzorów golpe de estado (zamachu stanu), który przez półwiecze był podstawową formą dochodzenia do władzy w Ameryce Łacińskiej. Wydawało się, że czasy te minęły. Dziś żaden z prezydentów tego subkontynentu nie pochodzi z nieprawego łoża. Wszyscy, z Zelayą włącznie, zostali wybrani demokratycznie. Wojskowi hondurascy ośmieszyli swój kraj, który stał się w przeszłości anegdotyczny za sprawą wojny „futbolowej" z Salwadorem, w której nawiasem mówiąc wcale nie chodziło o piłkę nożną, a o konflikty demograficzne na przepuszczalnej granicy oraz o sprzeczne interesy plantatorów kawy w obydwu krajach.
Liderem, jeśli idzie o zamachy stanu jest w świecie Boliwia, gdzie odbyło się w jej historii prawie trzysta mniej lub bardziej krwawych przewrotów. Nie dziwota, że prezydent tego kraju pochodzący z wyborów, Evo Morales, w najostrzejszych słowach potępił honduraską juntę. Mówili kiedyś dyplomaci tego rejonu, że w Stanach Zjednoczonych nigdy nie było zamachu stanu, bo w Waszyngtonie nie ma ambasady USA. Ale ta ironia należy do przeszłości. Pierwszy w kadencji Baracka Obamy latynoski zamach stanu, został skwitowany przez Departament Stanu słowami potępienia i zapewnieniem, że USA nie uznają żadnego prezydenta Hondurasu, który nie jest Manuelem Zelayą.
Prezydent ciągle w piżamie przypomniał, że jego kadencja wygasa w roku 2010 i oświadczył, ze będzie szefem państwa w dalszym ciągu, gdziekolwiek się znajdzie.
Ekstrawagancki prezydent Wenezueli, Hugo Chavez, którego przywiązanie do demokracji jest mało znane, zapowiedział, że uczyni wszystko, aby porządek konstytucyjny w Hondurasie został przywrócony.