Spojrzeć świni prosto w oczy
Jeśli nie przestaniemy jeść mięsa, zjemy całą planetę
Rozmowa ukazała się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 1998 r.
JOANNA PODGÓRSKA: – Podobno pani wegetarianizm zaczął się od wizyty na świńskiej fermie...
JULIET GELLATLEY: – Tak. Miałam wtedy 15 lat i towarzyszyłam mojej przyjaciółce, która jako studentka pracowała nad jakimś projektem związanym z rolnictwem. Pierwsze, co poczułam, to był potworny gryzący w oczy odór. Potem zobaczyłam rzędy betonowo–metalowych ciasnych przegród. Każda maciora miała w połowie korpusu założoną metalową obrożę uniemożliwiającą ruchy, żeby niepotrzebnie nie traciła energii. W innych zagrodach trzymano maciory z małymi. Nowo narodzone prosięta próbowały tulić się do matki, ale odgrodzono je od niej metalową kratą, przez którą mogły tylko ssać. Setki smutnych apatycznych zwierząt. Gdy mijałam kolejne boksy, jedna ze świń podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Pamiętam jej wzrok do dziś. Pomyślałam: o Boże, to stąd się bierze mój bekon. Nikt wcześniej mi tego nie wyjaśnił, wychowano mnie na bajkach o wesołej śwince Piggy. A tam zobaczyłam horror. Wtedy postanowiłam, że nie będę więcej płacić za cierpienie, nikt nie będzie zabijał w moim imieniu. Tak zostałam wegetarianką.
Ludzie kładąc na talerzu różowy plaster szynki nie myślą zwykle o fermach i rzeźniach. Dlaczego pani się uparła, żeby im to ciągle przypominać?
Niektórzy twierdzą, że jedzenie czy nie jedzenie mięsa to kwestia osobistego wyboru. Nie zgadzam się z tym. Nie można mówić o wolnym wyborze, jeśli się nie zna faktów. A ludzie zazwyczaj nie znają faktów związanych z produkcją mięsa. W Polsce i innych krajach zwierzęta chowane są w warunkach, których cywilizowane społeczeństwo nie może zaakceptować.