Jak na funkcję, która w dużym stopniu zwieńczyła nasz ewolucyjny progres i przyczyniła się zasadniczo do ekspansji człowieka na kuli ziemskiej, chodzenie traktuje się dziś po macoszemu. Poruszanie się na własnych stopach odeszło do lamusa, odkąd gremialnie uznano, że arcydziełem ludzkiej pomysłowości jest wynalezienie pojazdów. Więc ludzie się z nimi zrastają. Na własną zgubę. Szczególnie że i poza jazdą samochodem spędzają czas głównie na siedząco i leżąco.
Zalecana przez ekspertów korzystna dla zdrowia dzienna dawka 10 tys. kroków jest powszechnie ignorowana. Może dlatego, że w przeliczeniu na dystans wychodzi to ok. osiem kilometrów, a to zniechęca. Ale doba jest dość pojemna, by wpisać w nią realizowanie tego planu. Wystarczy spróbować jeździć środkami komunikacji miejskiej i wsiadać do nich nie pod domem, tylko kilka przystanków dalej. Licznik dziesięciu tysięcy kroków (dostępny w każdym smartfonie) wspaniałomyślnie uwzględnia również krzątanie się przy zwykłych domowych czy biurowych czynnościach.
Człowiek zaganiany, wiecznie w niedoczasie, nie może sobie jednak często pozwolić na luksus spacerowania. Nawet jeśli jest świadomy jego prozdrowotnego oddziaływania. Czyli tego, że dotlenia organizm, podkręca metabolizm, wzmacnia mięśnie i kości, odstresowuje, korzystnie wpływa na ciśnienie krwi i poziom cukru. Niestety, dużo racji mają też ci, którzy twierdzą, że wszystkie te oczywiste korzyści niweluje alarmujący poziom zanieczyszczeń w powietrzu w wielu miejscach Polski.
Bywają niestety dni, w które z powodu smogu strach wyjść z domu. Ten problem nieobcy jest Szymonowi Augustyniakowi, nieuleczalnemu wagabundzie, autorowi bardzo dobrze przyjętej książki „Mimochodem o chodzeniu”. Ale sobie radzi. Jego nałóg dobrze wyrażają liczby: ok.