Zaczyna się od tego, że zamiast zapytać żonę „Co słychać?”, rzucamy rano: „Czy uaktualniłaś już swój status?”. Bo po co psuć sobie niespodziankę, skoro i tak wszystko znajdziemy na piśmie? Po co niszczyć atmosferę doniosłości związaną z tym, że z najbliższymi osobami komunikujemy się poprzez media niczym gwiazdy telewizji albo najwyższe osoby w państwie?
Serwis społecznościowy określa naszą przynależność do pewnej grupy – tej, która komentuje rzeczywistość na Twitterze, słucha muzyki na MySpace, ogląda filmy na YouTube, wrzuca zdjęcia na Flickr albo nie rusza się z Facebooka, zwanego potocznie fejsem, skrótowo FB, pieszczotliwie fejsbuniem, ewentualnie – z pewną domieszką krytyki – fejsbujem. Szczególnie gdy, odbierając nam resztki prywatności, okazuje się niemałym zbójem.
Z punktu widzenia społeczności każde nasze odłączenie od sieci, choćby na sen czy pracę, jest zwykłą przerwą techniczną. Stąd przypadek relacjonowania na Twitterze napadu na bank przez jedną z ofiar (której nie przyszło do głowy, żeby najpierw zawiadomić o zdarzeniu policję) albo głośna zmiana statusu na Facebooku zamiast zwykłej wymiany obrączek w trakcie ślubu dwojga miłośników tego serwisu. Ideałem jest bycie online cały czas, informowanie, co się u nas dzieje, przy użyciu kompa lub smyrofonu (patrz słownik). Dlatego cała rzecz tak bardzo wpływa na język, jakim staramy się błysnąć w towarzystwie, tworzy rodzaj współczesnej łaciny. Trafia ona do 10 mln Polaków odwiedzających Facebooka (z czego ponad 6 mln to zarejestrowani użytkownicy), 12 mln zaglądających na Naszą Klasę i rosnących społeczności innych serwisów.