W latach 70. czy 80. „chodziło się do Kornela”. Bywanie u krakowskiego pisarza było wyróżnieniem i znakiem przynależności do literackiego bractwa. Gościł gorącą kawą neską (rarytas w tamtych czasach) albo zimnym piwem. Jak pisze Pilch, wyglądał jak rasowy pisarz: wysoki, szczupły, siwy, w okularach i z papierosem. Był też, jak to u prawdziwego pisarza, kot, a właściwie kotka Mizia, a potem Kizia – uwiecznione w literaturze. Na drzwiach wisiała tabliczka z nazwiskiem żony, malarki Marii Jaremianki, nieżyjącej od 1958 r., a całe mieszkanie przypominało trochę muzeum jej prac. Filipowicz miał też tę niezwykłą dzisiaj cechę – troszczył się o młodych pisarzy, którzy garnęli się do niego i zamęczali swoimi tekstami.
Nie był pisarzem kawiarnianym, wielkomiejskim, raczej przychodziło się do niego, a grono nielicznych przyjaciół mogło uczestniczyć w jego wyprawach na ryby. Uciekał z miasta, kiedy tylko mógł. Artur Sandauer nazwał go pisarzem prowincji (był autorem książki „Romans prowincjonalny”) i rzeczywiście znajdziemy u niego jeziora i ryby, jakieś miasteczka, wioseczki, rodzinny Cieszyn. Przygląda się na pozór nieefektownym miejscom i nieefektownym sytuacjom.
W skórze postaci
Kornel Filipowicz potrafił bowiem zrobić opowiadanie z niczego. Ot, wchodzenie i schodzenie po schodach i rozmowy z sąsiadami, cóż to za temat? A z takiej mizernej materii powstało piękne opowiadanie „Rozmowy na schodach”. Pani C. dźwiga siaty, sąsiad pan S. zawsze namawia narratora na wizytę w cerkwi, a pan R. zawsze zadaje to samo pytanie: czym różni się poezja od prozy?