Joanna Podgórska: – Meksyk to była miłość od pierwszego wejrzenia?
Irena Majchrzak: – Od pierwszego do ostatniego. Zdrowie nie pozwoli mi już więcej tam pojechać. Zlikwidowałam tam swoje mieszkanie.
Jak to się zaczęło?
Pojechałam jako żona ambasadora, z szaloną tremą. Protokół, kapelusze, high life; nie miałam o tym pojęcia. Do stołu podaje kelner, wozi kierowca. Trzeba mieć dużo poczucia humoru, żeby nie zwariować. Dla męża była to pierwsza placówka, ja wyszłam prosto po doktoracie z Instytutu Filozofii i Socjologii. Ale natychmiast zrobiło się dramatycznie. To był 1968 r. Bunty studenckie w Meksyku miały przebieg szczególnie tragiczny. Wojsko strzelało, były ofiary.
Nasza ambasada stała się bardzo popularna w korpusie dyplomatycznym, wśród profesorów, studentów. Mieszkaliśmy przy ulicy Insurgentes, która wiodła od uniwersytetu, na którym trwał studencki strajk okupacyjny, do śródmieścia. Wszystkie manifestacje przechodziły pod naszymi oknami. Profesorowie to była lewica i ze wszystkich ambasad wybrali polską, bo Polska była jednak inna od Związku Radzieckiego, można było inaczej rozmawiać i – co tu dużo kryć – mieliśmy dobrą wódkę. Przychodzili do nas na takie nocne rodaków rozmowy. To, co natychmiast ujęło mnie u Meksykanów, to abrazo, czyli powszechny obyczaj obejmowania się na powitanie i pożegnanie. Dotyk ciała drugiego, ledwo co poznanego człowieka był dla nas na początku czymś osobliwym. Ale teraz za nim tęsknię.
Wyjeżdżała pani z szarego, północnego kraju w czasach głębokiego PRL.