Przychodzi matka do urzędu pracy: – Miałaby pani coś dla mojego syna? Nieuk, nierób, pijak, ale niechby coś robił.
– Może murarz? Cztery tysiące na rękę.
– Za dużo, przepije.
– No to pomocnik murarza. Dwa tysiące.
– A za tysiąc nic by pani nie miała?
– To musiałby skończyć studia.
Żart. Coraz mniej zabawny. Od lat było do przewidzenia, że studia – zwłaszcza te masowe, marne, w pospiesznie otwieranych uczelniach byle czego – nie dadzą ani kasy, ani klasy. Ani pewnej pracy, ani dobrobytu, ani poważania. Lecz wydawać się mogło, że są zawody pewniaki, utrzymujące się zawsze na górnych szczeblach drabiny prestiżu społecznego. Adwokat, naukowiec, architekt.
Rozbieg z przeszkodami
Nie, nie jest beznadziejnie. Wiadomo: wolny rynek, konkurencja, wyścig. Startujesz. Maturę zdajesz perfekcyjnie, więc wygrywasz. Prawo. Prawie 60 tys. osób studiuje dziś prawo. Giniesz w peletonie przez pięć lat, ale zdajesz egzamin na aplikację; połowa zdających odpada.
Znów w tłumie. Kilka lat temu w Warszawie było 11 aplikantów, teraz jest 800. Coś zarabiasz u patrona, czasem tysiąc, czasem 200 zł miesięcznie, bo w końcu jesteś jeszcze niepełnowartościowy – chodzisz na zajęcia, nie zawsze można na ciebie liczyć. Dorabiasz jako kelner w weekendy. Płacisz za tę aplikację 4,2 tys. zł rocznie. Lecz w końcu jesteś wśród 70 proc., którzy po trzech latach zdali egzamin końcowy.
Znów w tłumie – po styczniowym egzaminie państwowym, jak się przewiduje, przybędzie 5,5–6 tys. pomyślnie wyaplikowanych adwokatów i radców. (Teraz pracuje 15 tys. adwokatów, a od niedawna uprawnienia adwokackie ma także 29 tys. radców. W 2005 r. adwokatów było 8 tys.). Ale, powiedzmy, znów wygrywasz: dostajesz się do renomowanej kancelarii.