Na szczycie w Londynie francuski prezydent Nicolas Sarkozy i brytyjski premier David Cameron podpisali historyczne porozumienie. Jedyne dwa europejskie mocarstwa atomowe, dumne ze swej wyjątkowej pozycji, spuszczą z tonu i połączą wysiłki. Podzielą się wszystkimi tajemnicami, wdrożą wspólne badania wojskowe, będą wspólnie testować głowice nuklearne, zbudują wspólną rakietę do walk na morzu i bezzałogowe samoloty. Francuskie myśliwce Rafale zagoszczą na nowym brytyjskim lotniskowcu „Prince of Wales”, a brytyjskie samoloty zapełnią francuski lotniskowiec „Charles de Gaulle” – w ramach wspólnej, zintegrowanej grupy bojowej.
Rysy na związku
Związek wojskowy Francji i Anglii nie jest małżeństwem z miłości, lecz z rozsądku. Choć Francuzi i Anglicy od 1815 r. nie toczyli już ze sobą wojen, to za sobą nie przepadają, co więcej, zawzięcie rywalizują na wielu polach. Nic dziwnego więc, że porozumienia wojskowe szykowano w tajemnicy, by media i opozycja nie popsuły atmosfery szczytu. Ale i tak prasa, zwłaszcza brytyjskie bulwarówki, zawrzała oburzeniem. „Armia brytyjska na rozkazy Francji!” – gniewnie zatytułował „Daily Mail”, dowodząc, że wrogość do Francuzów stanowi tkankę angielskiego życia od tysiąca lat. Bo przecież jedyna jak dotychczas udana inwazja na Wyspy to sprawka (Francuza) Wilhelma z Normandii, potem rzeczywiście nieustanne i głośne konflikty – Joanna d’Arc, Trafalgar, Napoleon i co tam jeszcze z Froggies (inaczej – żabojadami) Anglicy wyrabiali. Książę Wellington, pogromca Napoleona pod Waterloo, na wieść o sojuszu pewnie przewraca się w grobie.