Śmierć 44-letniej anestezjolog podczas dyżuru w białogardzkim szpitalu to tragiczne wydarzenie. Przyczyną był najprawdopodobniej zawał, jak relacjonują rozmaite media, ale stawiają też tezę, że to wina przepracowania lekarki. Kobieta nie wychodziła ze szpitala przez cztery doby.
Można na tę sprawę spojrzeć dwojako. Nagłe zgony to ryzyko, które prześladuje wszystkich. Ilu z nas zna ze swojego otoczenia przypadki niespodziewanych śmierci – na skutek zawału, udaru, pękniętego tętniaka? Takie wypadki mogą przytrafić się w każdym wieku, nawet ludziom młodym. Ba, zdarzają się niezależnie od ogólnej kondycji czy przemęczenia.
Nie można oczywiście wykluczyć, że tragiczna śmierć podczas dyżuru trwającego czwartą dobę została wywołana długotrwałym stresem i krańcowym wycieńczeniem. Wprawdzie trudno mi sobie wyobrazić, by lekarz bez choćby kilkugodzinnego odpoczynku czuwał przez tyle godzin (po to w szpitalach są umeblowane dyżurki, by było tam łóżko, gdzie dyżuranci mogą się choć trochę przespać), ale niewątpliwie skrajne zmęczenie jest czynnikiem mogącym sprowokować zapaść. Nie jest jednak tak, by był to czynnik jedyny.
W doniesieniach medialnych dominuje zdziwienie, że szpital nie ma sobie nic do zarzucenia. Ale dziwić się nie ma czemu, bo jak wynika z relacji, pani doktor pełniła dyżury na podstawie zawartego kontraktu – sama była jednoosobową firmą, która bez przymusu zgadzała się na to, by pracować niezgodnie z zasadami bezpieczeństwa.
Najwyższa Izba Kontroli już kilkakrotnie zwracała uwagę na nagminne przekraczanie dopuszczalnych norm czasu pracy w polskich szpitalach. Zgodnie z prawem jest to w tygodniu najwyżej 80 godzin, ale lekarze przedsiębiorcy (związani z zakładem pracy nie etatem, lecz umową cywilno-prawną) mogą zgadzać się na pracę ponad ten limit i czynią to na własną odpowiedzialność, kiedy chcą lepiej zarobić.