Odszedł ostatni król
Zmarł wielki gitarzysta i świadek historii bluesa B.B. King
Wielu muzyków opatruje się przydomkiem „król”, ale blues miał trzech najzupełniej prawdziwych królów. Alberta, Freddiego i Rileya.
Albert King, rocznik 1923, zmarł ponad 20 lat temu. Freddie King, nieco młodszy, przeżył ledwie 42 lata. Ostatni, Riley B. King – podpisujący się jako B.B. – zmarł wczoraj w Las Vegas w wieku 89 lat.
Jego pseudonim – od Blues Boy King – narodził się w latach 40., gdy jako chłopak z prowincji trafił do Memphis i porzucił pracę traktorzysty, by prowadzić lokalny program radiowy. Kariera muzyka przyszła później i rozwijała się dość powoli.
Król skromności
Swój śpiewny styl gry na gitarze – głównie tym samym półakustycznym modelu Gibsona ES-355, którego kolejne wersje nazywał pieszczotliwie żeńskim imieniem Lucille – wzorował na nagraniach jednego z pierwszych mistrzów elektrycznego bluesa T-Bone’a Walkera.
Ze skromnością uznał kiedyś, że „udało mu się zbliżyć do tego stylu na tyle, na ile potrafił, ale nigdy do końca”. Eric Clapton opisał zresztą Kinga w swojej biografii jako nie tylko największego, ale i najskromniejszego artystę bluesowego.
Może więc i nie udało się do końca iść w ślady Walkera, ale za to stworzył jako gitarzysta własne brzmienie, a przy okazji dał się poznać też jako charakterystyczny wokalista. Pierwszym wielkim sukcesem Kinga była jego wersja utworu Lowella Fulsona „3 O’Clock Blues”, która dała mu pierwsze miejsce na liście przebojów Billboardu w kategorii rhythm’n’bluesa. Kolejne przyniosły mu 15 nagród Grammy i prestiżowe miejsce zarówno w bluesowym, jak i rock’n’rollowym Hall of Fame.