Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Minęło sto dni rządów Emmanuela Macrona. Coraz częściej słychać, że robi z polityki teatr

Emmanuel Macron Emmanuel Macron Emmanuel Macron / Facebook
Beszta ministrów przed kamerami, a w parlamencie są sami nowicjusze, którzy popełniają błąd za błędem.

Trzy miesiące temu uważano, że jest wielką nadzieją Francji. Jego wygraną w wyborach prezydenckich przyjęto z wielką ulgą. Media w całej Europie pisały o człowieku, który zatrzymał wielki marsz populistów. Podkreślano jego świeżość, euroentuzjazm i sprawność, ponieważ wraz ze swoim ruchem En Marche! wszedł do prezydenckiego wyścigu późno, a i tak udało mu się pokonać wszystkich rywali.

Był człowiekiem spoza układów, antysystemowcem. Kimś, na kogo Francuzi czekali i na kogo postawili, bo mieli dość polityków z głównych partii, którzy w dodatku sami kompromitowali się kolejnymi wpadkami. Wielu rozczarowanych Francuzów uważało, że dotychczas rządzący już dawno o nich zapomnieli, a ten młody polityk jeszcze nie rządził i jeszcze nie ugrzązł w politycznych przepychankach. Zatem dali mu szansę i oddali stery państwa.

Zaufanie 66 proc. Francuzów

Wiedzieli, że jest nowicjuszem i ma bardzo niewielkie doświadczenie polityczne, ale wiele osób uważało, że to może być nawet jego przewaga. Podobał im się też rząd, w którym nowy prezydent zgodnie z zapowiedziami próbował zasypać podziały między tradycyjną prawicą i lewicą. A ponadto w rządzie znalazło się tyle samo kobiet co mężczyzn. Czy mogło być lepiej?

W dodatku na niskie zarzuty jego politycznych przeciwników i wytykanie starszej o 24 lata żony Macron sam i oboje w duecie z Brigitte odpowiadali z wielką klasą i bez sensacji prezentowali, jak wygląda ich wspólne życie. Oboje wpisywali się w potrzebę przejrzystości i jasnych komunikatów. Dawali się obfotografowywać, uśmiechnięci i szczęśliwi, stali się niemal ambasadorami Francji, tej fajniejszej, nowocześniejszej i przywołującej dobre skojarzenia.

Reklama