Pierwsza scena filmu: poprzez zaśnieżone pola maszeruje piechur przypominający z daleka żołnierza tułacza. Czyżby to był sam Aleksander Fredro wracający z przegranych wojen napoleońskich? Nie, to Papkin bieży na wezwanie Cześnika.
Wkrótce zaprezentują się pozostałe postacie dramatu, właśnie przed zamek podjeżdżają jedne sanie po drugich, z których wysiadają panowie szlachta wraz z otoczeniem. Jakby przybywali tu z muzeum narodowej wyobraźni w celu ponownego odegrania swych ról. Dokąd jeździli razem, czy jest w ogóle takie miejsce? Można się tylko domyślać, że byli w kościele, a teraz udają się do siebie na niedzielny posiłek. Jeszcze tylko Klara puści „zajączka” do Wacława, Cześnik ukłoni się sztywno Rejentowi, a ten odpowie przymilnie, choć nieszczerze. Nie ma wątpliwości, tak na siebie spoglądają śmiertelni wrogowie.
Dopisany w scenariuszu prolog jest bardzo przydatny; zaledwie kilka ujęć, a już z grubsza wiadomo, co się dzieje w duszach przymusowych sąsiadów. Za chwilę kamera znajdzie się jednak w pokoju Cześnika, który zapyta, tak jak w teatrze: „Cóż, polewki dziś nie dacie?”. Teraz już wszystko będzie mniej więcej tak jak u Fredry.
W związku z tym, że „Zemsta” jest obowiązkową lekturą, której nieprzemijającym zaletom poświęcono miliony wypracowań, spróbujmy do opisu ekranizacji użyć klasycznej szkolnej metody.
Ogólny zarys akcji
Dziś mało kto o tym pamięta, ale „Zemsta” powstała w tym samym czasie co „Pan Tadeusz”. Można by westchnąć w zachwycie: o roku ów 1834! Z tym że Mickiewicz pisał na emigracji i straszliwie tęsknił, natomiast Fredro był u siebie i raczej się bracią szlachecką nie zachwycał. Wręcz przeciwnie, on, ówczesny Europejczyk, patrzył na hreczkosiejów z politowaniem, choć może czasem też z odrobiną sąsiedzkiej sympatii.