O rozminięcie się z tradycyjnym odbiorem powieści można było reżysera podejrzewać z góry – ale to wzmagało tylko apetyt. Krystian Lupa zawsze stronił od literatury uwikłanej w doraźność czy w publicystykę. Nie interesowało go też czytanie tekstów przez historyczne losy ich autora. A to był przecież podstawowy kontekst lektury tej powieści-odwetu branego przez bezsilnego pisarza na brutalnym i durnym systemie, który zatruł mu życie. Ów odwet, ujawniony po zgaśnięciu stalinowskiego słoneczka, latami potem krzepił poddanych systemu życiodajną porcją satysfakcji. Dziś nie ma już znaczenia i łatwo było przewidzieć, że „jesiotry drugiej świeżości” i cały ideologiczno-partyjniacki folklor pójdą pod ołówek. Nawet koloryt lokalny został wytrzebiony ze szczętem. Znawcy powieści uśmiechali się pod nosem, gdy w wyznaniu wiary łapownika „brałem, tak, ale nasze, radzieckie”, ostatnie słowo cichcem zmieniono na „rodzime”.
Aliści sama ta scena „zdawania waluty” – kwintesencja sowietyzmu – jednak pozostała. Zawarty w niej ładunek upokorzenia w istotny sposób uzupełniał kreślony w spektaklu pejzaż zdegradowanego świata. Brzydkiego świata rusztowań, burych folii i odrapanych ścian z nawarstwiającymi się słojami graffiti, świata, w którym trzy podobne postacie tkwią w tej samej pozie i przed pałacem Piłata, i na Patriarszych Prudach, w którym niezidentyfikowane grupki snują się w tle, polegują, pogadują, niezrozumiali i groźni, ożywiający, gdy trzeba kogo bić. Albo krzyżować. Ale także świata ludzi sponiewieranych, ośmieszanych, bitych, gdy spróbują okazać spryt. Chyba nigdy jeszcze nie kazano w teatrze spoglądać na wszystkich tych Lichodiejewów Bosych i Warionuchy dokładnie odwrotnie niż w modelu „odwetowym”.