O kuchni decydował klimat: trudno pić wino pod golonkę z musztardą albo wódkę do roqueforta i sałaty. Jeszcze bardziej o podziale świata decydowały sosy i przyprawy: oliwa z oliwek wokół Morza Śródziemnego, masło bardziej ku północy, olej sojowy w Chinach i całe bogactwo korzeni w Azji. Ale te podziały to przeżytek. Najpierw masowo wędrowały przyprawy korzenne, potaniały ingrediencje – na przykład cukier, który był drogim rarytasem i jeszcze Goethe płacił za kilogram prawie trzy złote marki – potem masowo wędrowali ludzie. Dziś roczny ruch turystyczny przekracza pół miliarda osób. Ale nawet nie ruszając się ze swojego miasta można odbyć gastronomiczną podróż, w Paryżu skosztować kuchni antylskiej, w Skandynawii – francuskiej, w Ameryce Południowej – wietnamskiej. Klimat przestał rządzić logiką potraw, wino podbiło kraje, gdzie pito dotychczas okowity, w supermarketach leżą na półce konserwowane produkty ze wszystkich kontynentów. Czy widelce i łyżki przyczyniają się do godzenia zwaśnionych narodów, czy sławne kuchnie – francuska, włoska, chińska – wyprą lokalne potrawy, czy też wszystko zakończy się światową mcdonaldyzacją, skundleniem wielkiej uczty do taśmowej produkcji na plastikowy talerz?
Gdy Amerykanin Raymond Albert Kroc wszedł w 1950 r. do maleńkiej knajpki braci Richarda i Maurice’a McDonald, natychmiast zrozumiał, że znalazł skarb. „Zafascynowała mnie jej prostota – stwierdził później. – Każdy etap przygotowywania dania z ograniczonego menu został sprowadzony do niezbędnego minimum”.
Ten system kilkunastu tysięcy restauracji na świecie – gwarantując, że tak jak wczoraj i dziś, jutro i zawsze zjesz identycznego kotleta z taką samą bułą i frytkami zarówno w Nowym Jorku jak i Warszawie, Santiago, Melbourne lub Reykjaviku – wabi miliony młodych ludzi chcących szybko zaspokoić głód, a nierozumiejących, że jedzenie to nie tylko funkcja fizjologiczna, a restauracja nie powinna być tylko punktem zbiorowego żywienia.