Przełom – to słowo powtarzało się w relacjach ze spotkania kard. Stanisława Dziwisza z owianym nimbem nieugiętego bojownika o lustrację Kościoła ks. Tadeuszem Zaleskim-Isakowiczem. Na czołówkach mediów znalazły się zdjęcia krakowskiego hierarchy, kiedy po ojcowsku przytula podlegającego jego biskupiej władzy niepokornego kapłana. Dziennikarze informowali, że metropolita zezwolił ks. Zaleskiemu na kontynuowanie badań nad inwigilacją archidiecezji, a w efekcie na ujawnienie listy agentów w sutannach. Podtekst był jasny: kardynał, który przed paroma tygodniami bez ogródek zdyscyplinował niesfornego kapłana, niespodziewanie złagodniał, żeby nie powiedzieć – spokorniał; IV RP przywołała go do porządku. Więcej: przekonał się do idei przeglądania teczek komunistycznego MSW w poszukiwaniu nazwisk TW. Tym samym paść by miała kolejna – i kluczowa, zważywszy na autorytet byłego osobistego sekretarza Jana Pawła II – bariera przed objęciem lustracją także duchownych.
W rzeczywistości kard. Dziwisz wcale nie dokonał spektakularnej rewizji swoich poglądów na temat lustracji: jest świadom, że Kościół raczej jej już nie uniknie, lecz chciałby tym bardziej zachować nad nią kontrolę. Cofnął się, by pójść do przodu. Ale posunięcia metropolity mogą mieć inną, daleką od sporu o sensowność lustracji i dużo poważniejszą, przyczynę.
Stosunek Kościoła do lustracji od początku jest wstrzemięźliwy. Mimo to wszystkich zaskoczyła stanowczość, z jaką kard. Dziwisz zareagował na ogłoszoną przez ks. Zaleskiego zapowiedź ujawnienia badań nad agenturą w krakowskim Kościele. Kuria ogłosiła specjalny komunikat uznający „nagłośnienie sprawy współpracy niektórych duchownych ze środowiska krakowskiego ze Służbami Bezpieczeństwa” za „działanie na szkodę Kościoła”.