Na pierwszy rzut oka wydaje się, że biografia tej 56-letniej dziś artystki to jeszcze jeden przykład błyskotliwej kariery w amerykańskim stylu. Bo przecież mało kto mógł przepowiedzieć sukces dziewczynie z Woodbury w New Jersey, gdzie jej rodzina z trudem wiązała koniec z końcem. Kłopoty w szkole też zdawały się potwierdzać, że najlepsze, co ją spotka, to taśma montażowa w fabryce.
A jednak mimo oczywistych osiągnięć – płyt zaliczanych do rockowego kanonu, cenionych tomików poetyckich, wielu przebojów – Patti Smith różni się od gwiazd, jakich pełno w telewizji czy na okładkach pism. Bo też niespecjalnie zabiegała o to, by zyskać status popkulturowego idola, a znacznie bliższa była jej zawsze staroświecka, artystowska postawa kojarząca się raczej z „poetami przeklętymi” w rodzaju Baudelaire’a czy Rimbauda. Nie przypadkiem przecież w 1969 r., zamiast pojechać na jakiś hipisowski festiwal, wybrała się z siostrą do Paryża, a potem osiedliła w nowojorskim Chelsea Hotel, zawdzięczającym swoją sławę artystycznej bohemie.
Oddziaływanie rozmaitych twórców na młodą artystkę było silne: Patti występowała w przedstawieniach grywanych na rozmaitych alternatywnych scenach Nowego Jorku, napisała sztukę teatralną z Samem Shepardem, recytowała wiersze na festiwalach poetyckich, wreszcie, przez przypadek, założyła zespół, choć nigdy nie miała rockowych ambicji. Przede wszystkim chodziło jednak o to, by być artystą, kimś wyjątkowym, kimś – jak śpiewała w „Rock N Roll Niger”, jednej z ważniejszych swoich piosenek – „poza tym społeczeństwem”.
Traf chciał, że to jednak działalność muzyczna przyniosła jej największe uznanie, a debiutancki album „Horses” uznawany jest za jedno z największych osiągnięć w historii rocka.