Przyjaciele mają swoje wewnątrzprzyjaźniowe zwyczaje i rozrywki, które innym mogą wydać się głupie, pretensjonalne albo nudne; z Radkiem od lat gramy w Vermeery. Wzięło się to jeszcze z czasów licealnych, kiedy to przechodziliśmy, z zapartym tchem, jak to licealiści, kolejne estetyczne wtajemniczenia, polecając sobie wzajemnie książki, płyty i obrazy. Było w tym (jak to u licealistów) wiele żarliwości, ale i pewien element rywalizacji; nasze muzyczne gusty nauczyliśmy się cenić (choć niekoniecznie podzielać) dopiero później, w książkach panowała względna równowaga, w sztuce – jako syn malarki i dziecię wyrosłe w domu pełnym albumów – nieco przodowałem. Dlatego też Radek, który zachwycił się Vermeerem, przez dłuższy czas zarzekał się, że nie ma pojęcia, co ja widzę w tych kluchowatych kobietach przed klawesynami, i dopiero po dwóch czy trzech latach przyznał się w jakimś napadzie przyjacielskiej szczerości, że tak, że owszem, że ach i że do szaleństwa – i to chyba był początek naszej małej gry (choć, kto wie, może i przedtem gdzieś sobie istniała w nurcie utajonym?).
Zasady są proste: wygrywa ten, który widział na żywo więcej obrazów mistrza z Delft. Z Rubensem, powiedzmy, byłoby trudniej – Picasso mawiał o nim, że „z około tysiąca dzieł, które namalował, do naszych czasów zachowały się trzy tysiące”; w przypadku Vermeera to w najlepszym razie trzydzieści siedem płócien w wielkich (i paru mniejszych) muzeach i kolekcjach świata. Pięć obrazów jest wątpliwych, w tym oba pozostające w kolekcjach prywatnych: młodzieńcza „Św. Prakseda” ze zbiorów Barbary Piaseckiej-Johnson i niezbyt ciekawa „Młoda kobieta siedząca przy wirginale”, kupiona w 2004 r.