Od kilku tygodni wspomnienia Marcelego Reicha-Ranickiego znajdują się na szczycie niemieckich list bestsellerów. Niemcy kupują "Moje życie", by zanurzyć się w biografii polskiego Żyda, wychowanego od ósmego roku życia w Berlinie, który tuż przed "nocą kryształową" 1938 został - jako polski obywatel - wyrzucony z III Rzeszy.
Wojnę spędził po części w getcie warszawskim, po części ukrywając się za okupem najpierw u szmalcownika, a potem u jego brata, który z kolei dla - w 1943 r. bardzo już niepewnych - korzyści podpisał folkslistę. Po wojnie Reich-Ranicki był oficerem peerelowskiego wywiadu, tłumaczem i krytykiem literatury niemieckiej, a wreszcie po "powrocie" do Niemiec w 1958 r. zrobił ogromną karierę w zachodnioniemieckim życiu literackim.
Zainteresowanie tą biografią w Niemczech nasuwa porównania - oczywiście w innej lidze i w innym wymiarze - z sukcesem "Listy Schindlera" Spielberga czy "Pięknej pani Seidenmann" Andrzeja Szczypiorskiego. Ludzie kupują opowieść o życiu i miłości do literatury niemieckiej człowieka, którego Niemcy najpierw przyciągnęły i ukształtowały jako "kraj kultury". Następnie odtrąciły go i skazały na zagładę. A potem, gdy cudem przeżył, nie tylko sam z własnej woli do Niemiec powrócił i został przyjęty, ale też stał się "papieżem" niemieckiej krytyki literackiej. Symboliczna biografia na miarę symbolicznego odkupienia?
W Polsce książka Reicha-Ranickiego budzi zainteresowania z innego powodu. Do niedawna był nieznany szerszej opinii. Przypomniano sobie o nim dopiero, gdy wybuchła w Niemczech "sprawa Ranickiego" i gdy do Polski zaczęli przyjeżdżać podekscytowani niemieccy reporterzy. Jedni próbowali dowieść, że Ranicki w mundurze polskiego oficera wysyłał w Katowicach Niemców do obozów w Łambinowicach i świętochłowicach, inni oddychali z ulgą, gdy okazywało się, że nie ma po temu żadnych dowodów. Polska opinia z kolei interesowała się w związku ze "sprawą Ranickiego" polskimi losami - ściągał czy nie ściągał polskich oficerów z Anglii do kraju, gdzie potem padali ofiarą stalinowskich prześladowań. Gdy i tu niczego nie udało się znaleźć, to gazety - przypominając doktrynerskie teksty Ranickiego z czasów stalinowskich i uniżone podania o przyjęcie do partii - zapomniały o człowieku, który im nic nie mówił.